Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2008

Dystans całkowity:2431.58 km (w terenie 279.74 km; 11.50%)
Czas w ruchu:122:44
Średnia prędkość:19.81 km/h
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:86.84 km i 4h 23m
Więcej statystyk

Co dalej jest? Co dalej jest?!

Czwartek, 31 lipca 2008 · Komentarze(13)
Do południa byłem jeszcze w Zabrzu ale w końcu sielanka musiała się skończyć. Najwyższy czas by wracać do Wrocławia.
Koniec leniuchowania - czas na pracę, czas na obowiązki.

Lipiec był piękny.
Lipiec był wspaniały.
Lipiec taki właśnie miał być.

Wspaniały trip na Bornholm wykonany razem z Matyskiem...
Pobyt w Skrzynnie...
Pobyt na Śląsku...
Bieszczady...
Siczka! :)
Wieczory w gronie wspaniałych ludzi...
Poznane niesamowite osoby...
Morze piwa...
Whisky...
Ponad dwa tysiące kilometrów...
Dwie trzysetki...
Ileś tam setek...
Było tego wszystkiego dużo, dużo więcej.
To wszystko było mi potrzebne.

A teraz idziemy dalej...

Jeśli idzie o dzisiejszą jazdę to była ona bardzo przyjemna, bo w towarzystwie Asicy. :)
Bardzo Ci dziękuję za ten arcyprzyjemny nocny wypad ulicami Wrocławia.
A miasto w nocy jest piękne...



TRASA:
WRO/Gaj (już niedługo) -> Hallera -> Most Milenijny -> Most Osobowicki -> Mosty Trzebnickie -> Mosty Warszawskie -> Most Szczytnicki -> Plac Grunwaldzki -> HALA STULECIA (...) HALA STULECIA -> Plac Grunwaldzki -> Ostrów Tumski -> Długa -> Kozanów -> Klecińska -> Hallera -> Gaj

Podróż sentymentalna :D

Środa, 30 lipca 2008 · Komentarze(5)
Kategoria woj. Śląskie
Tak, ten tytuł wycieczki jest jak najbardziej na miejscu. :)
Razem z Darkiem pojechaliśmy z Helenki na ryneczek w Tarnowskich Górach, a więc uderzyliśmy w miejsce, gdzie byliśmy pamiętnego 2. marca. :)
W tamtym właśnie dniu wybraliśmy się razem z Darkiem i Damianem na Wielkie Derby Śląska, które były rozgrywane w Chorzowie i po raz pierwszy się spotkaliśmy. :)

Dziś sobie z Darkiem wspominaliśmy tamten dzień. :)
Śmiesznie było, bo szalał wtedy Orkan Emma, padało i było chłodno, a my daliśmy radę i pojeździliśmy... :D

Na szczęście teraz jest lato i pogoda dla rowerzystów jest rewelacyjna!
W promieniach popołudniowego słoneczka jeździło nam się nadzwyczaj przyjemnie.
Gdzieniegdzie na drogach szutrowych unosił się w powietrzu kurz, który trochę nam doskwierał ale Darek powiedział, że zna dobry, stary piastowski sposób na przepłukanie gardła... ;P
Jego słowa były dla moich uszu jak kojący balsam! :D

Z Tarnowskich Gór udaliśmy się do Miasteczka Śląskiego poruszając się bocznymi dróżkami. Powrót już był nieco inny, bo jechaliśmy główną drogą w stronę obwodnicy Tarnowskich Gór. :)
Najpierw z przodu jechał Darek...
Cisnął 33 km/h więc siadłem mu na koło. :D
Po 3 kilometrach prędkość nie spadała więc nie chciałem wyjść na leszcza i dałem mu zmianę... :)
I takim tempem dojechaliśmy niemal do centrum Tarnowskich Gór. Fajnie było!
W sumie dobrze, że szybko kręciliśmy, może dzięki temu nie rozjechał nas żaden tir. ;)

Zanim wróciliśmy na Helenkę odwiedziliśmy jeszcze Lidla, w którym Darek kupił to co Młynarz lubi najbardziej...
Kolacja przy pysznym, zimnym, wrocławskim Piaściku to było coś pięknego!
Jeśli dodam do tego, że przy stole były jeszcze dwie fantastyczne kobiety to otrzymamy obraz szczęścia i radości! :D

I właśnie za to chciałem podziękować Anetce i Darkowi!
Za to, że przez te dni spędzone w ich domu na Helence mogłem codziennie doświadczać tej radochy! :)
Na pewno były to dla nas wszystkich dni inne niż zazwyczaj... Lecz właśnie o to nam chodziło, by było troszkę nieszablonowo. :)

CIEKAWOSTKI DNIA:
1. Po trzech miesiącach mam wreszcie tylny hamulec! Dziś już po prostu nie dało się bez niego jechać więc założyłem klocki. :)
Szkoda tylko, że do tego czasu zdążyłem sobie wyżłobić w obręczy niezły rowek. (metalowe klocki hamulcowe jednak się nie sprawdzają hehe)

2. Okazało się, że Piast potrafi mnie skutecznie zachęcić do zmiany planów...
Ten wieczór miałem spędzić we Wrocławiu ale Darek wypowiedział magiczne słowo, co więcej... słowo ciałem (Piastem) się stało! :D

DZIĘKI ZA TE WESOŁE DNI I NOCE!!! :D


W TARNOWSKICH GÓRACH


DAREK PRZED „ŚCIANĄ PŁACZU” :D

..........
CO JEST GRANE?! O CO CHODZI?!


ODDAWAJ, K...... MOJE PIENIĄDZE!!!!!!!!!!!!!!


UFF... UDAŁO SIĘ! ;)


.........................
A SŁOWO CIAŁEM SIĘ STAŁO I... ZOSTAŁO SKONSUMOWANE... :D

Z Darkiem i Wiktorem po Zabrzu i Gliwicach

Wtorek, 29 lipca 2008 · Komentarze(2)
Kategoria woj. Śląskie
Z DARKIEM I WIKTOREM PO ZABRZU I GLIWICACH

Zamiast wrócić do Wrocławia skorzystałem z gościnnośćci Darka i jego rodzinki. :)
Zatrzymałem się na jakiś czas na zabrzańskiej Helence. :)
To były świetne dni! :D

W tym dniu, gdy Darek wrócił z pracy, wzięliśmy na rower Wiktora i ruszyliśmy we trójkę w stronę Gliwic zahaczając po drodze o punkt „Totka”, bo Darek puszczał kupony z liczbami. (do zgarnięcia była niebagatelna suma 35 mln złotych!).
Pogoda była świetna, słoneczko i całkiem przyjemna do jazdy temperatura.

Pojeździliśmy troszkę lasami, troszkę drogami, trochę za dnia i trochę w nocy... :)
Było bardzo sympatycznie!
Fajnie oglądać z perspektywy siodełka miejsca, które do tej pory oglądałem jedynie zza szyby samochodu i to niemal zawsze podczas pracy...
Dziś było wielce przyjemnie! :)

Chłopaki pokazali mi wieżę antenową radiostacji w Gliwicach, która jest niesamowitą budowlą! 110 metrów wysokości sprawia, że jest to najwyższa budowla drewniana na świecie! Drzewo z którego została wykonana to modrzew, a do wzniesienia całej konstrukcji użyto... 16000 śrub mosiężnych! :D
To wszystko wiem od Darka. :)

Również zobaczyłem gliwicki ryneczek, siedzibę firmy w której pracuje Darek, odwiedziliśmy centrum Zabrza i kilka innych ciekawych miejsc... na przykład Muzeum Odlewnictwa. :)

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Mc Donaldsa i wrzuciliśmy na ruszt kilka cheeseburgerów. :D

Wracało się tak samo jak jeździło, czyli łatwo, lekko i przyjemnie. :)
Przez całą trasę niezłym tempem dawał Wiku. Cieszę się, że mam okazję obserwować jego ciągłe postępy w jeździe. Wszystko wskazuje na to, że za 2-3 lata będę miał komu siedzieć na kole. :D
Będzie z niego twardy biker!

Dzięki chłopaki! :)

p.s.
Szkoda, że nie widzieliście jak Darek cieszył się wieczorem z... trafienia „szóstki” w totka! :D
Widok bezcenny. hehe

TRASA:
Zabrze/Helenka -> Wieszowa -> Boniowice -> Ziemięcice -> Szałsza -> Gliwice i Zabrze :)

”Słoneczny DJK” ;)


WIKU WSKAKUJE NA BIKE


ZACHÓD SŁOŃCA NAD GLIWICKĄ TRASĄ NR 88


RADIOSTACJA GLIWICE

Chryszczata i skrzynka piwa

Poniedziałek, 28 lipca 2008 · Komentarze(8)
Nadszedł niestety czas na powrót do Wrocławia.
Rano wszyscy się porozjeżdżali do domów i zakończył się bieszczadzki weekend – wspaniały weekend!
Monika i ja postanowiliśmy, że w drodze powrotnej pojeździmy sobie troszkę na rowerach...
Gdzie?!
Wybór mógł być tylko jeden! :)
Chryszczata!

Darek z Damianem dostali tam nieźle w kość podczas swej majowej wyprawy w Bieszczady (relacja Damiana, relacja Darka).
To natchnęło Damiana do pewnego pomysłu, a mianowicie zaoferowania trzech skrzynek piwa trzem pierwszym osobom, które wjadą/wejdą z rowerami na ten szczyt. :D

Jak widać motywację z Moniką mieliśmy dużą! W końcu skrzynka piwa na drzewie nie rośnie ale można za to wjechać po nią na Chryszczatą. :)

Autem podjechaliśmy w okolice wioseczki Rabe, dalej nie było sensu jechać, bo droga tam była podziurawiona jak ser szwajcarski. :)
Przesiadamy się na rowery i pokonujemy jakieś 9 kilometrów drogi szutrowej, cały czas jedziemy w górę...
Kolejny odcinek to kilka kilometrów podjazdu ścieżką prowadzącą na Chryszczatą. To nie był łatwy odcinek, bo co chwilę napotykaliśmy przeszkody w postaci powalonych drzew, wystających korzeni, kamieni, czy błotnych kałuż...
Myślę jednak, że i tak wybraliśmy drogę pięć razy łatwiejszą od tej, którą w maju pokonywali Damian i Darek. :D
Po godzince z hakiem byliśmy już na szczycie. Szybkie fotki i czas wracać, bo niektórych tego dnia czekała jeszcze praca... :/
Zjazd z Chryszczatej był super! Zwłaszcza na szuterku fajnie się rozpędzało. :D
Mówię Wam... bierzcie w góry slicki! Jeździ się na nich super, a jaka adrenalina! ;P

Pełni zadowolenia podążamy do auta, myjąc jeszcze po drodze rowery w górskim potoczku. :)

Chrszyczata zdobyta! Dwie skrzynki piwa są nasze!
Trzecia skrzynka wciąż czeka... ;)

JUŻ NA CHRYSZCZATEJ – SKRZYNKA PIWA JEST MOJA! :D


POCZĄTKI BYŁY TRUDNE


POTEM BYŁO JESZCZE GORZEJ :D


BARDZO STROMO


OTB ;)


JUŻ PO OTB :D


ZADOWOLENI ZDOBYWCY CHRYSZCZATEJ :)


* fotki dzięki uprzejmości Moniki :)

Do Niedźwiadka na obiad

Niedziela, 27 lipca 2008 · Komentarze(9)
Trochę późno położyłem się spać po wczorajszej imprezce. :D
Zazwyczaj o 6:30 kładę do łóżka, gdy jestem po nocce lub jakimś weselu. :)
Ale nie ma co płakać. Było tak fajnie, że nie chciało się spać.

To jednak na mnie się zemściło...
Wszyscy poszli przed południem jeździć i oglądać cerkwie (niektórzy pojechali autem). Ja nie miałem siły nawet na podróżowanie samochodem. :/
No cóż...
Lipiec był ciężkim miesiącem więc organizm wyeksploatowany. :)

Na szczęście, gdy towarzystwo wróciło z rowerów, czułem się na tyle dobrze, by pojechać swoim dwukołowcem do „Niedźwiadka” na obiadek. :)
Przy okazji pożegnaliśmy Asicę, która niestety musiała gonić do Zagórza na pociąg, bo w poniedziałek czekała na nią we Wrocławiu praca. Szkoda. :/

W Niedźwiadku było bardzo wesoło. Monika i Damian zaserwowali sobie mega wielki placki po bieszczadzku. :D (były chyba większe od Igorka ;) ).
Mi za to bardzo posmakowały ukraińskie pierożki z mięsnym nadzieniem – Pielmienie.

Po posiłku zrobiliśmy sobie spacerek ustrzyckimi uliczkami. Zaliczyliśmy lodziarnię, odwiedziliśmy jednę cerkiew. W tym czasie Wiktor dobijał moje hamulce w rowerze. ;)

Na koniec dnia zafundowaliśmy sobie jeszcze wycieczkę samochodową w okolice Ustrzyk Górnych, by podziwiać zachód słońca nad Połoniną Wetlińską. Co prawda troszkę się spóźniliśmy ale i tak było fajnie! :)

Po powrocie do kwatery, gdy było już ciemno, wszyscy kolejny raz zasiedliśmy do stołu... :)

Może dziś nie pojeździłem zbyt wiele jednak i tak było cool! :)


ASICA BYŁA WYRAŹNIE ZASMUCONA FAKTEM, ŻE NIE POJECHAŁEM Z NIĄ NA ROWEREK ;P


KIEDY IGOREK WCINAŁ FRYTASY...


...KTOŚ PODPROWADZAŁ KOSMATEJ ROWER I TRZEBA BYŁO GO GONIĆ...


MÓJ ROWER TAKŻE DOSIADŁ JAKIŚ SZALONY ZARZYNATOR HAMULCÓW! ;P


DLACZEGO?! ;(


LODY NA OTARCIE ŁEZ


ZAKOCHANA PARA :D


DZWONNIK Z NOTRE-DAME (DLA PRZYJACIÓŁ... QUASIMODO) ;P


KTOŚ CHCE KUPIĆ MÓJ KOMPLEKS?! :D


*wszystkie fotki dzięki uprzejmości Moniki i Darka

Siczka

Sobota, 26 lipca 2008 · Komentarze(13)


Nadszedł wreszcie dzień długo oczekiwanego wyjazdu w Bieszczady.
Umówiliśmy się tam ekipą. Data nie była przypadkowa.
26. lipca... w tym dniu miał się odbyć koncert z okazji XXX-lecia KSU!
Miał... bo się nie odbył. :/
Zagrożenie powodziowe spowodowało, że władze miasta Ustrzyki zostały zmuszone do odwołania wszystkich imprez...
Szkoda ale... nie do końca, bo i tak było świetnie!

Rano razem z Kosmą wyruszamy rano z Dąbrowy Górniczej. Jedziemy autkiem i z każdym kilometrem jesteśmy coraz bliżej Bieszczad – gór w które jadę po raz pierwszy w życiu, gór które mnie strasznie zafascynowały, które chcę poznać. Czekają tam na nas wspaniali ludzie. ;P

W końcu dojechaliśmy. Łatwo nie było, bo kilka razy po drodze złapała nas sztormowa burza. :D
Świata nie było widać. Szkoda nam było Asicy, która w tym czasie pociskała na rowerze i Damiana jadącego również na rowerze. :D
Biedni Ci rowerzyści. hehe

Dojechawszy (piękne słowo!) na miejscu czekali już na nas: Sabinka, Agnieszka, Anetka, Dzidzia, Wspaniały DAREK - jeden z najlepszych bikerów z jakim miałem do tej pory okazję jeździć, po prostu cud chłopak!!! :D, Wiku, Igorek oraz Nuka! :)
Kilka chwil później ze swojej trasy wrócił Damian (przy pomocy Sabinki). Wielki szacunek dla tego kolesia... Zrobił 200 kilometrów po górach w czasie burz, deszczy i wiatrów...
Damian kolejny raz pokazał, że ma charakter. :)

Wszyscy udaliśmy się do nasze kwatery, by coś zjeść i poczekać na Asicę, która dojeżdżała do nas rowerem (gdzieś ją po drodze z Kosmą wyprzedzaliśmy ale musiała być mało widoczna w tym deszczu, bo jej nie zauważyliśmy hehe). :D

Gdy już wszyscy byli w komplecie postanowiliśmy pojechać do Parku pod Dębami, gdzie miał się odbyć koncert. Chcieliśmy troszkę pobyć w tamtym miejscu i sprawdzić, czy aby przypadkiem nic na mieście nie ma w zastępstwie koncertu. Niestety raczej nie było żadnych atrakcji... do czasu! :D
Co się stało?! :)

Spotkaliśmy Siczkę! To było coś!
Akurat gdy staliśmy pod sklepem podjechał Siczka – lider KSU, od 30 lat z zespołem, na dobre i na złe! Człowiek legenda. Osoba, która mnie bardzo zaintrygowała ostatnimi czasy. Ikona polskiego punk rocka. Taki... mały wielki człowiek!
SICZKA! :)
Zauważył go Darek. Na początku myślałem, że mnie wkręca ale za chwilę widzę wysiadającego z busa Siczkę, który idzie w naszym kierunku! To było coś! :)
Fajnie, że go spotkaliśmy, że udało się z nim pogadać, przybić piątkę i się pośmiać. To dla mnie było większe przeżycie niż gdybym miał być na jego koncercie. :D
Siczka spoko ziomek, wpadł do sklepu po Łeżajski... :D
Nadaje na tych samych falach co my. hehe
Trochę też pogadaliśmy z Dziarem – perkusistą.
Było bardzo sympatycznie! :)
A jeszcze bardziej sympatycznie było wieczorem i w nocy i w sumie rano też :D na kwaterze! hehe
Działo się działo! :)

Dzięki wszystkim!

p.s.
Zapomniałem dodać, że w międzyczasie jechaliśmy w potwornej ulewie, która nas zaatakowałA, gdy byliśmy w parku. :)
Jedni się chowali pod drzewami, a inni (Darek, Wiku i ja) śmigali w najlepsze po Ustrzykach, gdy ulice zamieniły się potoki! :D
Wesoło było.

SICZKA – MAŁY WIELKI CZŁOWIEK


NIE BYŁO KONCERTU WIĘC SAMI DALIŚMY CZADU!
LIDER GRUPY „THE PUNKERS” – KORSO! :D



NASI FANI


ZACZĘŁO KROPIĆ :D


”BIESIADA”


DAREK TO MA BRANIE!


A TA DZIEWOJA MA PIĘKNE OCZY! :D


GENERALNIE TO COŚ MI SIĘ OBRAZ ROZMAZAŁ ;P


*wszystkie fotki dzięki uprzejmości Moniki i Darka

300 kilometrów razem z Kosmą w jej urodziny

Czwartek, 24 lipca 2008 · Komentarze(8)
24. lipca to urodziny mojej Mamy i to właśnie jej dedykuję dzisiejszą trasę – każdy jej kilometr! :)

24. lipca to również urodziny Kosmy i to właśnie z nią zrobiłem dzisiejszą trasę – każdy jej kilometr! :D

Pamiętam dzień, w którym Kosma zagościła na BS. :D
Nie myślałem wtedy, że za kilkanaście miesięcy z tą niepozorną dziewczynką przejadę dystans dzienny wynoszący ponad 300 km. :)
A jednak tak się stało!
Skąd w ogóle pomysł na 300 km?! Ano pomysł był Moniczki, która w swoje osiemnaste urodzinki chciała zrobić coś wielkiego. I wiecie co?! Zrobiła to! Jestem z niej dumny!

Dobrze. Coś tam trzeba by napisać na temat trasy. :D
Dnia poprzedniego, późnym wieczorem wsiedliśmy z Moniką w pociąg i ruszyliśmy do Warszawy. Wybraliśmy Warszawę ponieważ wiał północny wiatr, a zależało nam na tym by trasa była poprowadzona tak, że wiatr na jej przebiegu wieje nam w plecy. :)
Po prostu chcieliśmy zwiększyć swoje szanse na powodzenie. ;)

Mieliśmy zamiar przespać się w pociągu, by troszkę odpocząć. Tak się jednak nie stało, gdyż niemal całą drogę przegadaliśmy z chłopakami, którzy również jechali z nami w wagonie z rowerami. Jeden zaczynał swą wyprawę, a drugi kończył... :)
Widać bikerów jest pełno na tym świecie! :D

W Warszawie zawitaliśmy koło 3 w nocy. Nie tracąc czasu pojechaliśmy na Stare Miasto, by poczuć troszkę warszawski klimacik. ;)
Następnie skierowaliśmy się w stronę Piaseczna, by opuścić miasto.
I dalej jechaliśmy ciągle na południe w stronę Dąbrowy Górniczej. :)

Co jakiś czas robiliśmy postoje, by coś zjeść, dać odpocząć mięśniom i generalnie czerpać z pokonywania trasy przyjemność. :)
Przyjemności też nie zakłócił nam nawet padający przez około 150 kilometrów deszcz. :D
Po prostu było fajnie. Wiatr nam pomagał ale przeszkadzało za to zmęczenie wynikające z nieprzespanej nocy. Podpieraliśmy się napojami energetyzującymi wśród których prym wiódł kultowy Tiger! :D

W połowie trasy zrobiliśmy sobie porządniejszą przerwę. Było to w miejscowości Końskie.
Odwiedziliśmy tam lokalną pizzerię, by odpocząć, zjeść ciepły posiłek i wypić zimne piwko. :)
Przy okazji poznaliśmy fajnego gościa z obsługi, który okazał się również bikerem. Downhill to jest jego pasja, dużo o tym pogadaliśmy. Czas miło leciał ale trzeba było w końcu się ruszyć, bo zostało nam ponad 150 km do pokonania jeszcze. :D

Następne 100 km minęło bardzo przyjemnie! Nie padało, świeciło słoneczko. Po prostu miodzio! Na tym etapie cudnym pomysłem Moniki było zatrzymanie się we Włoszczowej (to ta od dworca PKP :D ), by na tamtejszym ryneczku zakupić pyszne lody! Bardzo smakowały. :)
Monia jednak zna się na rzeczy. hehe

Gdy mieliśmy 240 km na liczikach znaleźliśmy się w okolicach Koniecpola, a konkretnie w Ulesiu. Tam odwiedziliśmy rodzinę Moniki. Posiedzieliśmy troszkę, zjedliśmy kolację i pośmialiśmy się. Dla mnie najfajniejsze w tych odwiedzinach było to, że mogłem poznać kolejną damę z BikeStats, która jeździ na rowerze!
A któż to był?! :D
Ania! Która okazała się bardzo sympatyczną osóbką – chyba ma to po cioci. :D

Skończył się odpoczynek. Nastał czas na pożegnanie z rodziną Moni i ruszamy dalej.
Szybko okazało się, że nastał czas również na co innego...
Mój organizm się zbuntował. Przestały działaś wszelkie Tigery i inne wynalazki, które w siebie wlałem...
Może i nogi chciały jechać ale serducho i cała reszta nie pozwalały.
Po prostu byłem bliski zasłabnięcia. Gdy przestawałem pedałować i zatrzymywaliśmy się na postoju to kręciło mi się w głowie. Było to dla mnie dramatyczne, bo bałem się że z mojego powodu Monika może nie przejechać tych 300 kilometrów...
Wiedziałem, że się będę starał ale organizmu nie da się oszukać. Każdy kilometr był wyzwaniem a zostało ich jeszcze... osiemdziesiąt...
Obawiałem się najgorszego. :/
Wyszło zmęczenie z ostatnich dni...
Nieprzespana noc... byłem świeżo po wyprawie na Bornholm i co najważniejsze organizm na pewno nie zapomniał o tym w jaki sposób tą wyprawę zakończyłem. :D
Zbuntował się...

To sprawiło, że ostatnie kilometry pokonywało nam się ciężko... dookoła lasy i ciemność. Monika czuła się dobrze ale ja byłem pełen obaw o to czy podołam, czy wytrzymam. Na szczęście nigdzie po drodze nie poległem. :)

Wyjazd zakończyliśmy w pięknym stylu!
Gdy na licznikach pojawiło się 300 km... uśmiechnęliśmy się. Musiała pojawić się radość!
Po jakichś kilku minutach odezwało się niebo! hehe
Pewnie dało znać osobie, by pokazać że też się cieszy razem z nami, coś tam nawet pobłyskało (prawie jak fajerwerki)...
A za chwilę niebo popłakało się z radości! No mówię... płakało jak bóbr! :D
Pioruny gdzieś tam w oddali waliły, a nas znosiły z drogi sztormowe fale.
Wreszcie dopłynęliśmy na Mydlice. :)

Choć były na trasie momenty groźne to... PIĘKNIE BYŁO! :D

p.s.
Dzięki Monia! :)


TRASA:
Warszawa -> Piaseczno -> Jazgarzew -> Wólka Pęcherska -> Bogatki -> Łoś -> Zawodne -> Prażmów -> Lesznowola -> Zakrzewska Wola -> Mieczysławówka -> Kobylin -> Grójec -> Belsk Duży -> Łęczeszyce -> Kozietuły -> Górki-Izabelin -> Mogielnica -> Cegielnia -> Brzostowiec -> Nowe Miasto nad Pilicą -> Żdżarki -> Odrzywół -> Żardki -> Drzewica -> Brzustowiec -> Snarki ->Rozwady -> Kotfin -> Gościniec -> Kamienna Wola -> Korytków -> Gowarczów -> Kornica -> Końskie -> Wincentów -> Gatniki -> Sielpia Wielka -> Plenna -> Radoska -> Kapałów -> Mularzów -> Jóźwików -> Sarbice Pierwsze -> Łopuszno -> Jedle -> Mieczyn -> Jakubów -> Krasocin -> Sułków -> Belina -> Włoszczowa -> Kuzki -> Czarnca -> Secemin -> Brzozowa -> Koniecpol -> Stary Koniecpol -> Luborcza -> Ulesie -> Olbrachcice -> Święta Anna -> Aleksandrówka -> Przyrów -> Julianka -> Ponik -> Złoty Potok -> Żarki -> Myszków -> Leśniaki -> Czekanka -> Siewierz...
Dąbrowa Górnicza/Ujejsce – Gołonów –Mydlice


POD CHATĄ kARTOFLA


ZAMEK KRÓLEWSKI – WARSZAWA


STARTUJEMY...


KOSMA NIKOMU NIE ODPUSZCZA! ;)


UFF... JUŻ TYLKO ZOSTAŁO 200 KILOMETRÓW :D

BORNHOLM 2008 - Dzień 9.

Poniedziałek, 21 lipca 2008 · Komentarze(53)
POWRÓT DO DOMU, KONIEC PRZYGODY ZWIEŃCZONY NOWYM REKORDEM

Poprzedni dzień

Dzień ostatni naszego wyjazdu.
Budzę się koło szóstej rano. Na szczęście nie pada ale jest zimno. Budzę Matyska.
Nie chce nam się jechać ale trzeba. Szybkie hasło: wstajemy! I już po spaniu.
Jemy jakieś marne śniadanko składające się z kabanosów i resztek chleba.
Mój bidon świeci pustkami... :/
No cóż, za dwie godziny powinni otwierać sklepy, wtedy się napiję.
Teraz ruszamy, bo nie ma czasu na leniuchowanie...
Na początku mylimy kierunek i niepotrzebnie robimy 5 km – niezły start!
W końcu jedziemy już dobrą drogą do Locknitz. Jest zimno, kurtka mokra od wczorajszego deszczu, niska temperatura i wiatr robią swoje – cały się trzęsę.
Marzę o spotkaniu jakiegoś marketu, by kupić sobie rogaliczki „7 days” z nadzieniem czekoladowym... kupić coś do picia... zjeść i odzyskać siły!
Niestety nic takiego się nie dzieje, a na liczniku przybywa kilometrów... 30 km, 40, 50 i nic... :/
Padam. W końcu w jakiejś miejscowości udaje mi się kupić wodę mineralną i Fantę – już jest lepiej ale wciąż jestem głodny...

Matys daje radę o wiele lepiej ode mnie – jest mocny.
W mojej głowie pojawia się zwątpienie. Zaczynam myśleć, w której miejscowości wjechać do Polski i wrócić pociągiem do domu.
Zaczynam mieć wątpliwości, czy ten powrót na rowerach w ogóle ma sens?!
Przecież co chwilę pada przelotny deszcz, przecież jedziemy pod silny wiatr, który na otwartej przestrzeni spowalnia mnie często do 15 km/h, przecież jest zimno i co najważniejsze... 300 kilometrów!
Czy to możliwe w taką pogodę?!
Z sakwami...
Po tylu kilometrach w poprzednich dniach i niezbyt dobrej nocy spędzonej na ławce w wiejskiej altance?!
Nie wiem...
A im mocniej wiało tym bardziej miałem dość. Zakładam długie spodnie, bo robi się coraz zimniej i mokro. :/
Ludzie jadący z naprzeciwka nas pozdrawiają. Zazdroszczę im, bo jadą z silnym wiatrem w plecy, a my się męczymy, zwłaszcza ja.
W pewnym momencie dzielę się z Matysem swymi wątpliwościami. On chce za wszelką cenę wrócić. Skoro tak to ja też muszę, nie zniosę myśli, że przeze mnie wrócimy pociągiem, a już na pewno nie dopuszczę do sytuacji, gdzie mielibyśmy wracać osobno.
Niestety w tym momencie pojawiły się nerwy. Niepotrzebnie.
Pierwszy raz na wyjeździe mamy „ciche kilometry”. Chyba przez 40 kilometrów jedziemy nie rozmawiając, a pogoda robi z nami co chce...
W końcu, gdy na licznikach jest już prawie 120 km zatrzymujemy się na jedzenie.
Siedzimy na ławce.
Myślę sobie: „Piotrek, przecież to twój przyjaciel, są nerwy, jest ciężko, bądź twardy, ludzie w takich sytuacjach różnie reagują, mówią różne głupie rzeczy, odpuść, po prostu jedź...”
Chyba pomogło. Powoli wszystko wraca do normy.

Po tym posiłku podążamy dalej przed siebie. Kilometrów przybywa ale ciągle jesteśmy strasznie daleko od domu...
Czasami zatrzymujemy się, by 5 minutek poleżeć na wale przeciwpowodziowym i dać sobie odpocząć.
Wiemy jednak, że najbardziej potrzebujemy porządnego posiłku, by uzupełnić braki energii.
Mamy już dość batoników musli. :D
Gdy dotarliśmy do Kustrin-Kietz byliśmy na wysokości polskiego Kostrzyna. Długo nie myślimy i przejeżdżamy przez granicę, by w barze zjeść porządny obiad.
Miła pani serwuje nam super posiłki. Schaboszczak, frytki, suróweczki... To nam bardzo pomaga.
Wracamy na niemiecką stronę i dalej jedziemy ścieżką rowerową w stronę Frankfurtu nad Odrą.
Ten odcinek bardzo nam się dłuży ale wreszcie docieramy do tego miasta. Jest tam troszkę podjazdów do pokonania, które zaczynają dawać się Matyskowi we znaki. Ja na tym etapie czuję się o niebo lepiej niż jeszcze 50 kilometrów wcześniej.
Ku naszej radości znajdujemy otwarty market.
Wreszcie! Wreszcie kupiłem sobie te pieprzone rogaliki z nadzieniem czekoladowym, o których marzyłem przez ostatnie 220 kilometry! :D
Kupujemy jeszcze picie. Chwilka na odpoczynek i postanawiamy, że nie będziemy jechać dalej niemiecką stroną do Gubena, gdzie mieliśmy przekraczać granicę. Zamiast tego wjeżdżamy do Polski już w tym miejscu i tak znajdujemy się w Słubicach.
Drogę stąd znam doskonale i wiedziałem, że zostało nam równo 90 kilometrów. Jest jednak późno, bo po dziesiątej i robi się ciemno. Wiemy już, że wrócimy do domów koło drugiej, może trzeciej w nocy.
Mimo to postanawiamy jechać dalej rowerami, a trzeba napisać, że tego dnia dziesiątki razy byliśmy kuszeni przez naszych rodziców tym, że przyjadą po nas autem...

Ok. Na stacji JET szybka kiełbaska i trzeba brać się do roboty. Pedałujemy.
Po jakichś 15 kilometrach i kilku podjazdach Matys prosi o chwilkę odpoczynku. Analizuje sytuację i stwierdza, że jednak wróci autem. Szkoda mi go, bo przez cały dystans czuł się świetnie, a od kilkunastu kilometrów borykał się z kryzysem.
Matys dzwoni po ojca. Zastanawiam się co robić ale szybko decyduję się, że już w tym momencie nie odpuszczę i wrócę na rowerze do Jasienia.

Leżymy sobie, gdzieś w przydrożnym rowie, dyskutujemy o naszym wyjeździe, jest fajnie. Wiemy, że za chwilę nie będziemy już jechać razem, że wspólna przygoda dobiegnie końca.
Strasznie jesteśmy zadowoleni z tego wyjazdu. Mamy świadomość tego, że wspólnie spełniliśmy jedno ze swych marzeń!

Matysek mimo zmęczenia pomaga mi jeszcze trochę na trasie.
W końcu na 265 kilometrze spotykamy jego ojca. Pakujemy jego rower do auta. Dyskutujemy i nadchodzi czas na rozstanie. Ja wrzucam do ich auta sakwy i dalej jadę bez nich (co za ulga :D) a Matysek jedzie do domu, by się wyspać przed kolejnym dniem, bo w południe ma się stawić w pracy.

Samemu jedzie się całkiem inaczej. Przede wszystkim ciężkie są odcinki leśne, gdzie jest bardzo ciemno i co chwilę dochodzą do mnie jakieś szelesty i inne hałasy z lasu, a wyobraźnia działa...
Jadę przed siebie i mam jedną myśl w głowie... UDA SIĘ! :D
Dojeżdżam do Krosna Odrzańskiego – stąd już tylko 45 km do domu.
Potem Dychów, Bobrowice i dystans dzielący mnie od domu wciąż topnieje.
Gdy wybija na liczniku 300 kilometrów na moich ustach pojawia się uśmiech. Jestem szczęśliwy tak bardzo, że wydaje mi się, iż nie czuję zmęczenia! (szok!).
Przemierzam już oświetlone Lubsko i Budziechów... wpadam do Jasienia!
Jestem w swoim rodzinnym miasteczku!
Jestem w domu!
Jestem!!! :D




TRASA:
D/ Plöwen -> Locknitz -> Sonnenberg -> Krackow -> Wollin -> Penkun -> Schonfeld -> Gartz -> Friedrichsthal -> Gatow -> Schwedt -> Stolpe -> Lunow -> Hohensaaten -> Hohenwutzen -> Gross Neundorf -> Kienitz -> Genschmar -> Kustrin-Kietz -> PL/Kostrzyn -> D/Kustrin-Kietz -> Lebus -> Frankfurt (Oder) -> PL/Słubice -> Urad -> Cybinka -> Drzeniów -> Gęstowice -> Korczyców -> Radomicko -> Osiecznica -> Marcinowice -> Krosno Odrzańskie -> Dychów -> Bobrowice -> Strużka -> Gozdno -> Górzyn -> Lubsko -> Budziechów -> JASIEŃ :D

”NASZA” ALTANKA – CIĘŻKI PORANEK


ZIMNO, MOKRO, WIETRZNIE... SETKI MYŚLI W GŁOWIE


CIĄGLE WZDŁUŻ GRANICY...


CIĄGLE DO PRZODU!


Pozostałe dni wyprawy:
1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>PODSUMOWANIE CAŁEGO WYJAZDU>>>>>>>>>>>>>>>>>>

Razem z Matysem pokonaliśmy 1185 kilometrów w ciągu 9 dni.
Na samym Bornholmie spędziliśmy 3 dni.
Poruszaliśmy się po terenie 4 państwa (Polska, Dania, Niemcy, Szwecja).
Podróżowaliśmy też pociągami... (Żary->Świnoujście, Kopenhaga->Malmo)
Również statkiem... (Kołobrzeg->Nexo)
A także promami (Ronne->Koge, Trelleborg->Sassnitz i w Świnoujściu)
Niektórzy coś tam próbowali śmigać motorówką... :D
i nawet traktorem... ;P
o pojazdach wojskowych nie wspominam. ;)

Generalnie... BYŁO PIĘKNIE!
Za ten wyjazd dziękuje serdecznie Matyskowi! Mojemu Przyjacielowi!

Przez te kilka dnia zobaczyliśmy kawałek świata. Odwiedziliśmy dziesiątki cudownych miejsc, z których najbardziej utkwi nam w pamięci Jons Kapel.
Spotkaliśmy na swojej drodze dużo przyjaznych ludzi – w każdym kraju.

Dla mnie ten wyjazd był bardzo ważny. Odpocząłem. Zrealizowałem jedno z marzeń.
Ten wyjazd pomógł mi też zrozumieć jedną rzecz nad którą długo się głowiłem. :)

Bornholm 2008 – ta wyprawa dała mi dużo!
Te 9 dni było genialne! Cudowne. Wspaniałe!
To była wolność!
I tego obrazu nie zamaże już nic. :)

Pamiętajcie! :D
Bierzcie z życia to co jest najlepsze...

BORNHOLM 2008 - Dzień 8.

Niedziela, 20 lipca 2008 · Komentarze(6)
OD DESZCZU DO DESZCZU - JAK WRÓCIĆ DO DOMU?!

Poprzedni dzień --- Następny dzień


Wczesna pobudka, bo plan mamy ambitny...
Dziś trzeba zrobić co najmniej 200 km, a najlepiej z 220...
Inaczej nie uda nam się wrócić na rowerach do domu w poniedziałek dnia następnego.
Takie myśli chodziły mi ciągle po głowie, gdy rano otworzyłem oczy.
Nie pada... a więc jest dobrze.
Zasypiam. :D
No i niestety z wczesnej pobudki niewiele zostało. hehe
Ostatecznie miejsce naszego postoju opuszczamy koło godziny jedenastej. Zanim złożyliśmy namiot musieliśmy pozbyć się wszystkich przebrzydłych, obślizgłych ślimaków, które w nocy podeszły do namiotu, a niektóre zaatakowały moje buty. :D
Dobra, daliśmy radę i wyjeżdżamy.

Początek był ciężki, bo co chwilę padało, na szczęście po dziesięciu kilometrach deszcze ustały i jechaliśmy czasem w niezłym słońcu.
Najpierw docieramy do miasteczka Greifswald. Potem zaczyna się problem na jakie miejscowości mamy jechać, gdyż jedyna mapka jaką posiadamy to wydruk komputerowy – niestety wczorajszego wieczoru podczas burzy większość mapki uległa zniszczeniu, gdyż atrament z drukarki poddał się kroplom deszczu.
Kombinowaliśmy z Matysem bardzo ale wciąż udawało nam się jechać dobrą trasą, czasem pojawiały się problemy z omijaniem dróg ekspresowych ale szło nam nieźle.
Dotarliśmy do Anklam, skąd kierujemy się na Sarnow i dalej uroczą drogą w stronę miejscowości Rathebur, tam już wiemy jak jechać i docieramy po kilkunastu kilometrach do Uecermunde, które leży bardzo blisko naszego Zalewu Szczecińskiego.
Robimy sobie przerwę na piwko i jesteśmy bardzo zadowoleni z tego dnia. Wydaje się, że nic nie może nam stanąć na przeszkodzie i dobijemy do 200 km.

Z Uecermunde jedziemy w stronę granicy polsko-niemieckiej, by wpaść tam na niemiecki szlak rowerowy Oder-Neiße-Radweg, którym mieliśmy pokonać niemal cały pozostały nam dystans dzielący nas od domów.
W końcu jesteśmy na ścieżce rowerowej, jedziemy lasem, jedziemy polami, czasem przejeżdżamy przez małe wioseczki i jest bardzo przyjemnie.
W jednej z wioseczek, a konkretnie w Blankensee, robimy sobie postój na kolację. Dzownimy też do domów zdać relację z naszych postępów. :D
Pamiętam jak dziś, kiedy rozmawiając ze swą mamą powiedziałem jej: „jeszcze ze dwie godzinki jazdy i będą dwie stówki, wtedy idziemy spać, bo jutro trzeba wcześnie wyruszyć. Deszcz?! Jest piękne niebo, wątpię by dziś z niego spadła kropla deszczu”... :D

No cóż... myliłem się! hehe
Ujechaliśmy może 2 kilometry i zaczęło padać, nie zatrzymywaliśmy się jednak. W końcu deszczyk zamienił się w dość niezłą ulewę. Dojechaliśmy do miejscowości Plöwen i tam wpadliśmy do takiej altanki wypoczynkowej, która była ustawiona na środku wioseczki.
Postanawiamy, że tutaj przeczekamy deszcz...
Mija 5, 10, 20 minut i pada dalej... :/
Jest już grubo po 22-ej.
Jeśli nie dokręcimy do 200 km to jutro będziemy mieć problem z powrotem do domu. W maju daliśmy radę wrócić do domów z Pragi w jeden dzień ale wtedy to było 250 kilometrów, a jutro... może wyjść ponad 300! Czyste szaleństwo.
Postanawiamy zdrzemnąć się na pół godzinki i potem jechać dalej. Po drzemce... dalej pada. Jeszcze jedna drzemka, i kolejna...
Robi się północ.
Odpuszczamy i kładziemy się spać w tym miejscu.
Zapadamy w błogi sen przy akompaniamencie uderzających o dach altanki kropel deszczu...


TRASA:
D/Reinberg -> Kowall -> Greifswald -> Karlsburg -> Anklam -> Sarnow -> Lowitz -> Rathebur -> Heinrichshod -> Uecermunde -> Rieth -> Hintersee -> Blankensee -> Plöwen

NASZA MAPKA ULEGŁA ZNISZCZENIU :D


GREIFSWALD


WIATRAK – JEDEN Z SETEK JAKIE MIJALIŚMY PODCZAS PODRÓŻY


CHATKA MUMINKA?! :D


MATTI NA NIEMIECKICH DROGACH


MŁYNARZ NA NIEMIECKIM SIANIE ;P


A TU RELAKS PRZY KROMBACHERKU, CAŁKIEM NIEZŁY, ALE BECKS LEPSZY ;)
I TAK OBA TE BROWARY MOGĄ MARZYĆ O TAKIEJ KLASIE JAKĄ MA WROCŁAWSKI PIAST! :D



DAJEMY!!! JEST DOBRZE!!! JEST PIĘKNIE!!!


WJEŻDŻAMY JUŻ NA ŚCIEŻKĘ BIEGNĄCĄ WZDŁUŻ ODRY I NYSY ŁUŻYCKIEJ


Pozostałe dni wyprawy:
1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 9