Wpisy archiwalne w kategorii

DMK77 vs Młynarz

Dystans całkowity:2362.79 km (w terenie 135.00 km; 5.71%)
Czas w ruchu:108:11
Średnia prędkość:21.84 km/h
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:236.28 km i 10h 49m
Więcej statystyk

Przeziębnięty zmęczony

Piątek, 19 grudnia 2008 · Komentarze(20)
Dwusetka jest dedykowana Asiczulkowi. :)

Już dziesiąty raz w tym roku pokonałem dystans większy niż 200 km.
W sumie mam już na swoim koncie trzynaście takich dystansów.
Równocześnie dziś po raz... 99-ty pokonałem dystans ponad 100 km, a więc następnym razem będzie jubileusz. :)
Żeby było śmieszniej... dzisiejsza dwusetka była dwusetną wycieczkę tego roku...

Jest to dwusetka, której przejechanie sprawiło mi największą trudność ze wszystkich dotychczasowych dystansów powyżej 200 km.
Kosztowała mnie sporo energii, momentami zadawała ból, był moment, w którym z jej przejeżdżania zrezygnowałem, wymagała strasznie dużo uporu.
Ale wszystko skończyło się tak, że na ustach pozostał uśmiech radości i satysfakcja z przezwyciężenia własnych słabości i nieugięcia się przed bezlitosną tego dnia pogodą...

Wszystko się zaczęło wczesnym rankiem.
Plan na dziś był taki, by przejechać 200 km i... odwiedzić Anetkę i Darka wraz z chłopcami na zabrzańskiej Helence. :)
Tak by zrobić im świąteczną niespodziankę.

Prognozę pogody miałem całkiem niezłą, bo wiatr w plecy 15-25 km/h na całej długości, bez opadów i temperatura 1-3 stopnie na plusie...
Wszystko się sprawdziło oprócz jednego. Od rana padał deszcz. :(
Mimo to zdecydowałem się jechać z nadzieją, że za kilkanaście kilometrów ustąpi.
Niestety nie ustąpił.
Po 20 kilometrach, stopy wpakowane w SPD drętwiały z zimna, bo były całe mokre. :/
SPD to niestety nie jest dobre obuwie na zimę, dziś się o tym dobitnie przekonałem.
Być może ochraniacze coś dają w takich warunkach pogodowych ale jeszcze ich nie posiadam.
W każdym razie po przejechaniu 40 kilometrów i dojechaniu do Brzegu (prawie cały czas jechałem 94-ką) nie wytrzymałem i stwierdziłem, że to nie ma sensu.
Deszcz nie przestawał padać, stopy mi zamarzały...
Wiedziałem, że prędzej czy później to mnie dobije, a im dalej będę oddalony od Wrocławia tym gorzej może się to dla mnie skończyć...
Odwrót...
I 40 kilometrów do Wrocławia, cały czas pod wiatr, w padającym deszczu, z zamarzającymi nogami. Koszmar!
Tak bardzo jeszcze nigdy nie zmarzłem w nogi.
W pewnym momencie zatrzymałem się i zmieniłem mokre skarpetki na suche, dodatkowo zrobiłem sobie „windstoper” z woreczków foliowych. (pomogło tylko przez jakieś 15 km) :)
Także zmieniłem przesiąknięte od deszczu rękawiczki na suche. Dobrze, że kiedyś nauczyłem się od Cześka wozić zapasową parę rękawic w takich ciężkich warunkach pogodowych. W tym miejscu serdecznie Cię Cześku pozdrawiam! :)
Jakoś przemęczyłem ten powrót ale dojechałem z wielkim bólem – ledwo się wypiąłem z SPD...
Na mieszkaniu zrzuciłem z siebie wszystkie mokre ciuchy, z wielką ulgą pozbyłem się mokrych skarpet i butów. Zacząłem się ogrzewać.
Wypiłem kilka ciepłych herbat i zaaplikowałem sobie potężną dawkę witaminy C – byle się nie pochorować.

No cóż... miało być 200 km, a licznik stanął na 78 km...
Leżałem sobie zmasakrowany i dochodziłem do siebie.
Na dziś koniec jazdy – tak myślałem.
Zdrzemnąłem się na półtorej godzinki.

Gdy już odpocząłem było późno, bo godzinka 16:00.
Naszła mnie chęć by jednak zmierzyć się jeszcze tego dnia z tym dystansem. :)
Część ciuchów mi wyschła na kaloryferze, dobieram też inne.
Ciągle pada więc zakładam w „Diamondzie” błotniki, które wypożyczył mi Krzychu za puszkę Piasta. :D
Zamiast SPD zakładam swoje stare, poczciwe adidasy, które już wiele ze mną przeszły. :)
Zamiast shimanowskich spodni wkładam kochane dżinsy, a pod to dresik.
Ruszam w miasto – jest ciemno, wciąż pada więc decyduję się zrobić resztę dystansu kręcąc po samym Wrocławiu.
Czeka mnie jeszcze 122 km...

Na początek uderzam na plac JPII po buziaczka od Asiczki. ;)
Odprowadzam ją do Rynku.
Jedni idą na piwo... drudzy ruszają w miasto na „Diamentowym”.
Bardzo ciężko się jeździ, strasznie przeszkadza wiatr, co chwilę trzeba stać na światłach, ruch jest spory, a kierowcy w trudnych warunkach pogodowych zachowują się co najmniej dziwnie.

Gdy mam już na liczniku niecałe 130 km spotykam się ponownie z Asiczką i jej koleżankami w Rynku.
Bardzo miła i przyjemna przerwa od kręcenia podczas, której wcinam także pyszną tortillę.
Niestety po jakimś czasie trzeba się rozstać i kręcić dalej.

Najważniejsza informacja jest taka, że wreszcie przestało padać!
Po 130 kilometrach... tak długo musiałem na to czekać. :)
Cieszy też bardzo fakt, że młynarzowy zestaw ciuchów na rower sprawia, że ciągle jest mi ciepło. Nic tylko pedałować – szkoda, że sił brakuje. :)
I tak sobie spacerowałem do późnych godzin nocnych na rowerku po Wrocławiu.
Odwiedziłem „Glinianki”, Grabiszynek, Kozanów, Most Milenijny (i masę innych mostów :) ), Marino, Koronę, Rynek, Halę Stulecia, Gaj, Plac Grunwaldzki, Ostrów Tumski – większość z tych miejsc po kilka razy. :)

W pewnym momencie licznik wybił 185 km, w tym też momencie byłem... 15 km od mieszkanka, więc stało się jasne, że tylko cudem mógłbym nie przejechać tych 200 km na które dziś się mocno nastawiłem. :)
Ten 185 kilometr miał miejsce przy „drogowskazie” na Moście Milenijnym... :D
Wracamy, 186 km, 187 km, 188 km... 199 km... i jest – 200 km! :)

Było bardzo ciężko!
Ale jak zawsze... było warto!
I mimo wszystko – pięknie było. :)

DIAMENTOWY – GOTÓW DO PODRÓŻY :)


TRZEBA WYBRAĆ – WRACAMY...


ULICA LEGNICKA


MOJA RZEŹBA NA PLACU JPII ;)


TAK PRZYSTROILI TAMTEJSZĄ FONTANNĘ :)


WIDOK Z MOSTU POMORSKIEGO NA MOST UNIWERSYTECKI


TAKIEGO ŻARŁOKA SPOTKALIŚMY Z JAHOO KOŁO PIZZA HUT W RYNKU :)


MOST TUMSKI – ZNANY JAKO MOST „ZAKOCHANYCH” :)


OSTRÓW TUMSKI

PAJLI

Poniedziałek, 15 grudnia 2008 · Komentarze(34)
Dwusetka dedykowana mojej kochanej siostrze Paulinie, która dziś obchodzi 16-te urodziny. :)
To właśnie jej urodzinki zmotywowały mnie do tego, by dziś rano wsiąść na rower i pojechać prosto z Wrocławia do mojego rodzinnego Jasienia.
Zrobiłem jej nie lada niespodziankę, gdy zastała mnie w drzwiach. :D
Z resztą nie tylko jej. :)

Jeszcze raz życzę Ci wszystkiego co najlepsze Paulinko! :)

Z Wrocławia wyruszyłem o 7:30, a to oznaczało 90 minut poślizgu w odniesieniu do tego co wcześniej zaplanowałem.
Nic to, byłem zdeterminowany by dziś dojechać do domu na rowerze.

Najpierw musiałem przez 12 kilometrów przebijać się przez zakorkowany Wrocław.
Następnie jechałem do Kątów Wrocławskich po oblodzonej drodze (cieszyłem się, że nie założyłem slicków) mijając auta, które… zakończyły swą podróż w rowach.
Za Kątami na szczęście poprawiła się nawierzchnia, wyszło też słońce i zaczęło się robić cieplej.
Tego dnia pogoda była dla mnie wspaniała. Szkoda tylko, że wiatr nie wiał idealnie w plecy. :D
Ale też trzeba się cieszyć, że nie przeszkadzał w jeździe, bo w większości miałem boczny, a nawet czasem coś tam mnie popchnął do przodu. ;)

Trasa jaką jechałem niczym nie różniła się od tej, którą pokonałem 26. maja w Dzień Matki. :)
Pierwszą połowę udało się pokonać łatwo, z jedną tylko przerwą na ciepły posiłek w Legnicy.
Przyznać się muszę do tego, że między 85 a 125 kilometrem trasy miałem potężny kryzys i jechałem tylko siłą woli. Dalej to już bywało różnie, obniżyłem tempo i bez większych problemów dojechałem do domu, chociaż na ostatnich 30 km odczuwałem dość spore zmęczenie. Organizmu jednak nie da się oszukać. :)
Przez ostatnie 3 miesiące przejechałem tylko 2 setki, a tak poza tym to robiłem krótkie i większości lekkie traski, co było spowodowane zapaleniem ścięgna Achillesa.
Na dzień dzisiejszy mogę cieszyć się z tego, że ze ścięgnem jest już niemal wszystko OK i trzeba powoli zacząć je przyzwyczajać do normalnych obciążeń, z tym że będę robił to uważnie, by za szybko nie narzucić mu zbyt ciężkiej pracy.

Cieszę się również z tego, że trasę pokonałem na swoim starym, poczciwym „Diamondzie”, który towarzyszy mi od 2001 roku. :)
Mam wielki sentyment do tego rowerka i mimo, że niedawno zakupiłem świetnego Treka to z „Diamentowym” chcę przejechać jeszcze setki kilometrów.

W domu byłem o 18:30, a więc równo 11 godzin od momentu, w którym wystartowałem z przybytku Pani Władysławy na Księżu Małym we Wrocławiu. :D
Wychodzi na to, że przez dwie i pół godziny obijałem się na trasie, bo czas jazdy to 8,5 h. :)
No ale trzeba było coś ciepłego zjeść, a także dwukrotnie zrobić zakupy.
Poza tym, tak jak wspomniałem, forma nie ta i zmęczenie było odczuwalne, także czasem zjeżdżałem sobie na krótkie przerwy podczas których wcinałem Kinder Bueno i takie tam inne smakołyki. :)
Trochę też dziś marzłem na ostatnich kilometrach.
Długie dystanse zimą mają swoje uroki ale trzeba czasem przezwyciężyć marznące policzki, stopy i inne części ciała. ;)

Ja z dzisiejszej dwusetki jestem bardzo zadowolony, bo:
- mogłem zrobić wielką niespodziankę siostrze
- odwiedziłem domek
- dotleniłem się :D
- zbliżyłem się znacznie do 10’000 km w tym roku (może jednak się uda)
- poczułem się jeszcze lepiej
- i w ogóle było pięknie! :)

TAK Z SAMEGO RANA WYGLĄDAŁY DROGI…


PÓŹNIEJ BYŁO JUŻ LEPIEJ :)


JESIEŃ, ZIMA… WCALE NIE SĄ TAKIE SZARE ;)


GDZIEŚ NA TRASIE MIAŁEM TAKIE WIDOKI




”DIAMENTOWY” PRZYJACIEL – JESZCZE PRZED NAMI WIELE WYPADÓW :)


WRO/Księże Małe - Gaj – Hallera – Grabiszyńska...
Mokronos Dolny -> Cesarzowice -> Jaszkotle -> Pietrzykowice -> Sadków -> Sadkówek -> Sośnica -> Kąty Wrocławski -> Pełcznica -> Piotrowice -> Kostomłoty -> Samborz -> Jarosław -> Ujazd Górny -> Karnice -> Budziszów Mały -> Postolice -> Kępy -> Biernatki -> Taczalin -> Koskowice -> Legnica -> Lipce -> Studnica -> Michów -> Chojnów -> Czernikowice -> Rokitki -> Brzozy -> Chocianów -> Jakubowa Lubińskie -> Wysoka -> Wilkocin -> Przemków -> Szklarki -> Piotrowice -> Szprotawka -> Szprotawa -> Bobrzany -> Bukowina Bobrzańska -> Chrobrów -> Bożnów -> Żagań -> Marszów -> Żary -> Grabik -> Drożków -> Świbna -> JASIEŃ

PYRLANDIA

Znów udało się

Sobota, 20 września 2008 · Komentarze(10)
PYRLANDIA

Znów udało się zrobić bardzo długą wycieczkę. To bardzo mnie cieszy. :)
Korzystając z wolnej soboty i w miarę dobrej pogody postanowiliśmy razem z Krzychem pokonać dystans ponad 200 kilometrów... :)
Udało nam się to zrealizować z dużą przyjemnością. :)
To był pierwszy tak długi wypad Kristoffera. Od czterech miesięcy ma rower, a już zdąrzył pokonać na nim w jeden dzień 200 kilometrów! Mało tego, ta dwusetka była jego prezentem urodzinowym. :)
Akurat w sobotę obchodził urodziny i spędził je na siodełku. :D
Dzięki temu miałem przyjemne towarzystwo na całej trasie. :)

A teraz opowiadanie... :D
Pobudka rano, już o 6:30, bo o 7:50 mamy pociąg do Poznania, który wybraliśmy jako miejsce startu naszej dwusetki. :)
Szybkie śniadanie, jeszcze szybsza jazda na PKP i siedzimy w pociągu...
Ja niestety zapomniałem zabrać legitymację, przez to pożegnałem się z 14 złotymi... ;(

Podróż pociągiem minęła bardzo przyjemnie. Nawet pan konduktor pogadał trochę z nami i opowiedział nam o tym jak to kiedyś sam śmigał na kolarce. :D
Pan konduktor miał w młodości dwa rowery: „Orkan” i „Jaguara”.
Niestety, jak opowiadał, Orkan skończył swój żywot podczas zderzenia czołowego z autem ciężarowym, a Jaguar poległ pod kołami przyczepy ciągniętej przez traktor... :D
No cóż... może lepiej żeby niektórzy jeździli koleją a nie rowerem. ;)

W Poznaniu odwiedzamy Stary Rynek, również katedrę i to co nas najbardziej interesowało, czyli... stadion Lecha. :D
Mieliśmy szczęście, bo udało nam się obejrzeć cały obiekt, Muszę przyznać, że stadion w Poznaniu jak najbardziej nadaje się do tego by rozgrywać na nim mecze podczas EURO2012. Wystarczy tylko wykonać zadaszenie wszystkich trybun i będzie spełniał wszystkie wymogi.
Jak dla mnie to w niczym nie odbiega od stadionu w Klagenfurcie, gdzie Polska grała mecze z Chorwacją i Niemcami podczas ostatniego turnieju. Nie mamy się czego wstydzić.

Podczas jazdy poznańskimi ulicami czas nieubłaganie ucieka. Dlatego też decydujemy się już wyjeżdżać z tego miasta, w końcu przed nami kawał drogi do Wrocławia. :)
Zanim jednak zaczniemy pedałować na dobre to odwiedzamy Rogalin i tam podziwiamy Pałac Raczyńskich i jego okolice. Piękne miejsce.
Po kilkunastu kolejnych kilometrach lądujemy w Kórniku, tam również małe zwiedzanie okolic tamtejszego zamku.
Następnie fundujemy sobie dłuższą przerwę na ciepły posiłek i piwko, którym wznoszę toast za zdrowie dzisiejszego jubilata! :)

Po tej przerwie zaczyna się już ostrzejsze pedałowanie w stronę Rawicza – ten odcinek niesamowicie nam się dłużył...
Na szczęście jedzie się dobrze, bo ciągle mamy wiatr wiejący w plecy (cwaniaki z nas ;) ).
Pokonując ten odcinek zaliczamy liczne hopki. :)
Robimy też przerwę na Tigera w Gostyniu. :D
I wreszcie... przed godziną 19-tą jest Rawicz! :)

Dalej podróżujemy już w ciemnościach. Jedzie się wciąż wybornie.
Choć poruszamy się drogą krajową nr 5 to nie możemy narzekać na kierowców.
Niemal wszyscy wyprzedzają nas w bezpiecznej odległości używając przy tym kierunkowskazów. :)
Inna sprawa, że tego dnia na szczęście nie było sporego ruchu.
Mijamy Żmigród i wciąż jesteśmy coraz bliżej Wrocławia.
Zostaje nam tylko pokonać najcięższy podjazd na trasie, który jest koło Trzebnicy i potem już z górki na pazurki do Wrocławia. :D

Kilka kilometrów przed granicą miasta pojawiają się uśmiechy, bo pęka 200 km!
Granicę miasta, jako pierwszy przekracza Krzychu tym samym dopinając na ostatni guzik swój piękny prezent urodzinowy!

Mijamy most Osobowicki, docieramy do uniwersytetu i przejeżdżamy przez centrum...
Jeszcze tylko wizyta w McD, gdzie zakupujemy ulubiony zestaw Wiktora - cheeseburger + shake. ;)
Najedzeni i zadowoleni docieramy do chatki... :D

Jeszcze raz Krzychu:
- WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!
- GRATULUJĘ!
- I DZIĘKUJĘ ZA TOWARZYSTWO! :)




TRASA:
Wro/Księże -> PKP...
...Poznań/PKP i zwiedzanie Poznania (Stare Miasto, Katedra, Stadion Lecha) – wyjazd ulicą Starołęcką...
Czapury -> Wiórek -> Sasinowo -> Rogalinek -> Rogalin -> Świątniki -> Mieczewo -> Czołowo -> Kórnik -> Czmoń -> Zbrudzewo -> Śrem -> Borgowo -> Drzonek -> Dolsk -> Księginki -> Małachowo -> Kunowo -> Gostyń -> Żychlewo -> Krobia -> Sarnówka -> Rawicz -> Przywsie -> Korzeńsko -> Borek -> Żmigródek -> Żmigród -> Borzęcin -> Sanie -> Prusice -> Małuszyn -> Trzebnica -> Będkowo -> Wysoki Kościół -> Wisznia Mała -> Ligota Piękna -> Kryniczno -> Psary -> WROCŁAW!!! :)

”Who Will Find Me”

POZNAŃSKI RATUSZ


STARY RYNEK W POZNANIU


KATEDRA POZNAŃSKA


STADION LECHA


JUBILAT NA MURAWIE KOLEJORZA :)


OPUSZCZAM STADION – ARENĘ EURO 2012 – NA ROWERZE... :D


JEDEN Z DĘBÓW ROGALIŃSKICH


PAŁAC RACZYŃSKICH W ROGALINIE


DACH PAŁACU WIDZIANY Z PRZODU


CHOĆ PRZEZ CHWILĘ MIELIŚMY DZIŚ SŁOŃCE I NIEBIESKIE NIEBO! :)


ZAMEK W KÓRNIKU


ZABUDOWANIA OBOK ZAMKU


WIDOK Z TRASY :)


OSTATNI ODPOCZYNEK NA TRASIE – OKOLICE TRZEBNICY


I WRESZCIE WROCLOVE! :)


A TERAZ ZAGADKA... :D
GDZIE JEST KRZYCHU?! ;)


TOUR THE MOUNTAINS

Dzisiaj

Wtorek, 16 września 2008 · Komentarze(26)
TOUR THE MOUNTAINS

Dzisiaj bardzo chciałem zrobić 200 km... :D
Traskę zaplanowałem już dzień wcześniej. Bardzo szybko ją stworzyłem, :)
Generalnie założenie było takie, by z Wrocławia dojechać na rowerze do Srebrnej Góry i zrobić pętelkę po tamtejszych górach, które są umiejscowione po zachodniej stronie Kotliny Kłodzkiej, a na koniec zapakować się w pociąg i wrócić do domu. :)

Wszystko poszło zgodnie z planem, co mnie bardzo cieszy. Mimo bardzo niesprzyjającej pogody (temp na trasie od 3 do 8 stopni, chmury, wiatr i na części trasy deszcz) dałem radę przejechać wcześniej wytyczoną trasę, której łączna suma przewyższeń wyniosła około 2700 metrów.

Ogólny przebieg trasy:
Wrocław – Strzelin – Ząbkowice Śląskie – Srebrna Góra – Nowa Ruda – Duszniki Zdrój – Zieleniec – Bystrzyca Kłodzka

Tym samym jeździłem dziś po górach Bardzkich, Sowich, Orlickich, Stołowych i Bystrzyckich. :D
Miałem również przyjemność pokonać przełęcze: Srebrną, Lisią, Polskie Wrota i legendarną Spaloną. :)

A wszystko to zaczęło się wczesnym rankiem...
Chciałem wyjechać o 5 rano lecz, co było łatwe do przewidzenia, nie udało się. :D
W końcu zacząłem kręcić pedałami na tym zimnym świecie o godzinie 6:20...Strasznie zaspany, pedałując wciąż myślałem jak fajnie leżało się nie tak dawno w łóżku...
Przez pierwsze 20 kilometrów miałem... olbrzymi kryzys. :D
Chciałem zawrócić i dać sobie spokój. :)
Na szczęście tak się nie stało.

W Strzelinie byłem około ósmej. Zrobiłem zakupy na trasę (banany, batoniki, picie) i ruszyłem dalej w stronę Henrykowa.
Od tamtego momentu jechało mi się bardzo dobrze – pewnie dlatego, że lubię okolice Wzgórz Strzelińskich.
W Henrykowie odwiedziłem opactwo cystersów, szybka fotka i skierowałem się na boczną drogę, którą dojechałem niemal do samych Ząbkowic Śląskich. Ten odcinek z Henrykowa był bardzo przyjemny – taka spokojna, wąska, dzika droga. :)

W końcu dotarłem do Ząbkowic, to oznaczało, że za parę kilometrów zacznie się górska przygoda. :)

Na pierwszy ogień poszła Srebrna Góra z Przełęczą Srebrną i twierdzą...
Wszyscy mi mówili wcześniej, że ten podjazd jest bardzo ciężki i... nie mylili się.
Może nie jest długi, bo ma jakieś 3 kilometry ale momentami jest solidnie stromy.
Ja dziś miałem dodatkowe utrudnienie, bo z przodu dysponowałem jedynie najwyższą zębatką... :D
Na szczęście wszystkie dzisiejsze podjazdy udało się pociągnąć z blatu.
Przełożenie 3-2 wymiatało w najcięższych momentach – tylko trochę łańcucha szkoda. :)

Po Srebrnej Górze nadszedł czas na jakieś 20 kilometrów lajtowej jazdy, bo niemal ciągle w dół...
Na tym odcinku przejechałem przez Nową Rudę i odwiedziłem sanktuarium w Wambierzycach.
Same Wambierzyce i ich okolice to niezwykle ciekawe miejsce, na którego zwiedzanie byłby potrzebny cały dzień. Ja jednak tego dnia nie miałem czasu, bo musiałem dojechać do Bystrzycy na 19-tą... o 19:14 odjeżdżał stamtąd ostatni pociąg do Wrocławia. :D

Po Wambierzycach nastał czas na wjazd w Góry Stołowe...
Na miły początek podjazd pod Lisią Przełęcz, bardzo fajny!
Długi i kręty, a po obu stronach drogi piękny las i formy skalne charakterystyczne dla tych gór.
Na samej przełęczy czekała na mnie osobliwa niespodzianka...
Otóż był na niej widok, który skądś znałem...
I po kilku chwilach skojarzyłem, że kiedyś jak miałem 6 latek, byłem w tym miejscu z rodzicami, jeden jedyny raz w życiu. :D
Widok który ujrzałem wiele razy oglądałem w domu na pamiątkowym zdjęciu z tamtej wycieczki...
Ale to taka sentymentalna dygresja. ;P
Wróćmy do jazdy.

Mknę dalej, w stronę Kudowy Zdroju, pokonując kilometry na drodze zwanej „Drogą Stu Zakrętów”.
Po kilku chwilach (zjazd był wspaniały) jestem w tym miasteczku uzdrowiskowym, a tam niesamowite tłumy ludzi...
Kilka chwil później miałem... tłumy TIRów na drodze :/
Niestety byłem zmuszony przez jakieś 10 kilometrów poruszać się drogą krajową, która akurat tam jest niezwykle ruchliwa.
Swoją przygodę z tym odcinkiem zakończyłem podjazdem na Przełęcz Polskie Wrota – tam odbiłem na Zieleniec i znów byłem na typowo górskiej drodze, a więc... serpentynki, cisza, spokój, praktycznie zero aut i las dookoła. :)

Sam podjazd pod przełęcz był całkiem ciężki ale po tym jak na nią dotarłem okazało się, że czeka mnie... kontynuacja wspinaczki. :D
Przez następne 5 kilometrów w stronę Zieleńca piąłem się do góry, by zaliczyć najwyższy punkt dnia (około 910 metrów) w okolicach Orlicy.
Na tamtym odcinku niestety załamała się pogoda (a myślałem, że gorzej być nie może hehe) – pojawiła się mgła, zaczęło mżyć i mocno spadła temperatura powietrza.

W takich warunkach dotarłem do Zieleńca, z którego jechałem w stronę Przełęczy Spalona.
Niemal ciągle zjeżdżałem, więc srogo zmarzłem.

O godzinie 18:35 zdobyłem ostatni podjazd dnia. :)
Byłem na Przełęczy Spalonej, o której często pisał nasz poczciwy Zielaczek. :)
Wiedziałem, że już bez problemu powinienem zdążyć na pociąg, bo do Bystrzycy został mi już tylko zjazd serpentynami.

Okazało się, że ten zjazd dał mi najbardziej w kość... :/
Było bardzo zimno, padał deszcz, wiał wiatr, a ja miałem na sobie spodnie... dżinsowe, do tego nie było na nich suchej nitki. Przez 11 kilometrów zjazdu chyba tylko cudem nie zamarzłem.
Na szczęście w pociągu działały grzejniczki i przeżyłem. ;)

Podsumowując, bo trochę się rozpisałem. :D
Wyjazd w 100% udany.
Mimo, że była nędzna pogoda i słaba widoczność to bardzo się cieszę z jazdy po górach, bo ona zawsze sprawia radość! :)

Doszła mi kolejna dwusetka, siódma w tym roku.
Tym samym stan „pojedynku” pomiędzy mną a Damianem zmienił się na: 9:7 dla Damiana. :)

Na sam koniec chciałem jeszcze podziękować Krzychowi za pożyczenie rękawiczek, bo bez nich na pewno nie byłoby takiej wycieczki w tym dniu. :)


TRASA:
WRO/Księże...
Radwanice -> Siechnice -> Święta Katarzyna -> Łukaszowice -> Ozorzyce -> Turów -> Wojkowice -> Polakowice -> Stary Śleszów -> Nowojowice -> Michałowice -> Borek Strzeliński -> Świnobród -> Ludów Polski -> Strzelin -> Strzegów -> Szczodrowice -> Biały Kościół -> Kazanów -> Wadochowice -> Brukalice -> Henryków -> Czesławice -> szkowice -> Piotrowice Polskie -> Bobolice -> Ząbkowice Śląskie -> Stoszowice -> Budzów -> Srebrna Góra -> ^Przełęcz Srebrna^(586) -> ^Fort Donjon^(685) -> Nowa Wieś KłWolibórzodzka -> Wolibórz -> Nowa Ruda -> Zagórzyn -> Ścinawka Górna -> Ścinawka Średnia -> Ratno Dolne -> Wambierzyce -> Ratno Górne -> Radków -> Karłów -> ^Przełęcz Lisia^(790) -> Kudowa Zdrój -> Jeleniów -> Lewin Kłodzki -> ^Przełęcz Polskie Wrota^(660) -> ^Droga Orlicka, okolice Orlicy^(920) -> Zieleniec -> Lasówka -> Mostowice -> ^Przełęcz Spalona^(811) -> Spalona -> Nowa Bystrzyca -> Stara Bystrzyca -> Bystrzyca Kłodzka
+ z PKP Wrocław na Księże :)

”Beautiful Day”

OPACTWO CYSTERSÓW W HENRYKOWIE


”DZIKA” DRÓŻKA ZA HENRYKOWEM


WIDOK GÓR PODBA MI SIĘ NAWET W TAKĄ POGODĘ...


TWIERDZA NA SREBRNEJ GÓRZE


ZJAZD Z TWIERDZY


SANKTUARIUM W WAMBIERZYCACH


GÓRY STOŁOWE


TYPOWE SKAŁY W GÓRACH STOŁOWYCH


OBOK TAKICH WIDOKÓW PRZYJEMNIE SIĘ WJEŻDŻA


ZARAZ ZOSTANIE POKONANY KOLEJNY PODJAZD – TYM RAZEM LISIA PRZEŁĘCZ


DAWNO NIC DLA KOSMATKI NIE BYŁO Z TEMATYKI MOSTOWEJ ;P


DROGA ORLICKA – POGODA SIĘ ZAŁAMAŁA


ZJAZD ZE SPALONEJ, SZKODA ŻE CAŁY MOKRY


PRZEŁĘCZ SPALONA - OSTATNI PODJAZD DNIA ZDOBYTY


TAK WYGLĄDAŁ MNIEJ WIĘCEJ PROFIL MOJEJ DZISIEJSZEJ TRASY :)

300 kilometrów razem z Kosmą w jej urodziny

Czwartek, 24 lipca 2008 · Komentarze(8)
24. lipca to urodziny mojej Mamy i to właśnie jej dedykuję dzisiejszą trasę – każdy jej kilometr! :)

24. lipca to również urodziny Kosmy i to właśnie z nią zrobiłem dzisiejszą trasę – każdy jej kilometr! :D

Pamiętam dzień, w którym Kosma zagościła na BS. :D
Nie myślałem wtedy, że za kilkanaście miesięcy z tą niepozorną dziewczynką przejadę dystans dzienny wynoszący ponad 300 km. :)
A jednak tak się stało!
Skąd w ogóle pomysł na 300 km?! Ano pomysł był Moniczki, która w swoje osiemnaste urodzinki chciała zrobić coś wielkiego. I wiecie co?! Zrobiła to! Jestem z niej dumny!

Dobrze. Coś tam trzeba by napisać na temat trasy. :D
Dnia poprzedniego, późnym wieczorem wsiedliśmy z Moniką w pociąg i ruszyliśmy do Warszawy. Wybraliśmy Warszawę ponieważ wiał północny wiatr, a zależało nam na tym by trasa była poprowadzona tak, że wiatr na jej przebiegu wieje nam w plecy. :)
Po prostu chcieliśmy zwiększyć swoje szanse na powodzenie. ;)

Mieliśmy zamiar przespać się w pociągu, by troszkę odpocząć. Tak się jednak nie stało, gdyż niemal całą drogę przegadaliśmy z chłopakami, którzy również jechali z nami w wagonie z rowerami. Jeden zaczynał swą wyprawę, a drugi kończył... :)
Widać bikerów jest pełno na tym świecie! :D

W Warszawie zawitaliśmy koło 3 w nocy. Nie tracąc czasu pojechaliśmy na Stare Miasto, by poczuć troszkę warszawski klimacik. ;)
Następnie skierowaliśmy się w stronę Piaseczna, by opuścić miasto.
I dalej jechaliśmy ciągle na południe w stronę Dąbrowy Górniczej. :)

Co jakiś czas robiliśmy postoje, by coś zjeść, dać odpocząć mięśniom i generalnie czerpać z pokonywania trasy przyjemność. :)
Przyjemności też nie zakłócił nam nawet padający przez około 150 kilometrów deszcz. :D
Po prostu było fajnie. Wiatr nam pomagał ale przeszkadzało za to zmęczenie wynikające z nieprzespanej nocy. Podpieraliśmy się napojami energetyzującymi wśród których prym wiódł kultowy Tiger! :D

W połowie trasy zrobiliśmy sobie porządniejszą przerwę. Było to w miejscowości Końskie.
Odwiedziliśmy tam lokalną pizzerię, by odpocząć, zjeść ciepły posiłek i wypić zimne piwko. :)
Przy okazji poznaliśmy fajnego gościa z obsługi, który okazał się również bikerem. Downhill to jest jego pasja, dużo o tym pogadaliśmy. Czas miło leciał ale trzeba było w końcu się ruszyć, bo zostało nam ponad 150 km do pokonania jeszcze. :D

Następne 100 km minęło bardzo przyjemnie! Nie padało, świeciło słoneczko. Po prostu miodzio! Na tym etapie cudnym pomysłem Moniki było zatrzymanie się we Włoszczowej (to ta od dworca PKP :D ), by na tamtejszym ryneczku zakupić pyszne lody! Bardzo smakowały. :)
Monia jednak zna się na rzeczy. hehe

Gdy mieliśmy 240 km na liczikach znaleźliśmy się w okolicach Koniecpola, a konkretnie w Ulesiu. Tam odwiedziliśmy rodzinę Moniki. Posiedzieliśmy troszkę, zjedliśmy kolację i pośmialiśmy się. Dla mnie najfajniejsze w tych odwiedzinach było to, że mogłem poznać kolejną damę z BikeStats, która jeździ na rowerze!
A któż to był?! :D
Ania! Która okazała się bardzo sympatyczną osóbką – chyba ma to po cioci. :D

Skończył się odpoczynek. Nastał czas na pożegnanie z rodziną Moni i ruszamy dalej.
Szybko okazało się, że nastał czas również na co innego...
Mój organizm się zbuntował. Przestały działaś wszelkie Tigery i inne wynalazki, które w siebie wlałem...
Może i nogi chciały jechać ale serducho i cała reszta nie pozwalały.
Po prostu byłem bliski zasłabnięcia. Gdy przestawałem pedałować i zatrzymywaliśmy się na postoju to kręciło mi się w głowie. Było to dla mnie dramatyczne, bo bałem się że z mojego powodu Monika może nie przejechać tych 300 kilometrów...
Wiedziałem, że się będę starał ale organizmu nie da się oszukać. Każdy kilometr był wyzwaniem a zostało ich jeszcze... osiemdziesiąt...
Obawiałem się najgorszego. :/
Wyszło zmęczenie z ostatnich dni...
Nieprzespana noc... byłem świeżo po wyprawie na Bornholm i co najważniejsze organizm na pewno nie zapomniał o tym w jaki sposób tą wyprawę zakończyłem. :D
Zbuntował się...

To sprawiło, że ostatnie kilometry pokonywało nam się ciężko... dookoła lasy i ciemność. Monika czuła się dobrze ale ja byłem pełen obaw o to czy podołam, czy wytrzymam. Na szczęście nigdzie po drodze nie poległem. :)

Wyjazd zakończyliśmy w pięknym stylu!
Gdy na licznikach pojawiło się 300 km... uśmiechnęliśmy się. Musiała pojawić się radość!
Po jakichś kilku minutach odezwało się niebo! hehe
Pewnie dało znać osobie, by pokazać że też się cieszy razem z nami, coś tam nawet pobłyskało (prawie jak fajerwerki)...
A za chwilę niebo popłakało się z radości! No mówię... płakało jak bóbr! :D
Pioruny gdzieś tam w oddali waliły, a nas znosiły z drogi sztormowe fale.
Wreszcie dopłynęliśmy na Mydlice. :)

Choć były na trasie momenty groźne to... PIĘKNIE BYŁO! :D

p.s.
Dzięki Monia! :)


TRASA:
Warszawa -> Piaseczno -> Jazgarzew -> Wólka Pęcherska -> Bogatki -> Łoś -> Zawodne -> Prażmów -> Lesznowola -> Zakrzewska Wola -> Mieczysławówka -> Kobylin -> Grójec -> Belsk Duży -> Łęczeszyce -> Kozietuły -> Górki-Izabelin -> Mogielnica -> Cegielnia -> Brzostowiec -> Nowe Miasto nad Pilicą -> Żdżarki -> Odrzywół -> Żardki -> Drzewica -> Brzustowiec -> Snarki ->Rozwady -> Kotfin -> Gościniec -> Kamienna Wola -> Korytków -> Gowarczów -> Kornica -> Końskie -> Wincentów -> Gatniki -> Sielpia Wielka -> Plenna -> Radoska -> Kapałów -> Mularzów -> Jóźwików -> Sarbice Pierwsze -> Łopuszno -> Jedle -> Mieczyn -> Jakubów -> Krasocin -> Sułków -> Belina -> Włoszczowa -> Kuzki -> Czarnca -> Secemin -> Brzozowa -> Koniecpol -> Stary Koniecpol -> Luborcza -> Ulesie -> Olbrachcice -> Święta Anna -> Aleksandrówka -> Przyrów -> Julianka -> Ponik -> Złoty Potok -> Żarki -> Myszków -> Leśniaki -> Czekanka -> Siewierz...
Dąbrowa Górnicza/Ujejsce – Gołonów –Mydlice


POD CHATĄ kARTOFLA


ZAMEK KRÓLEWSKI – WARSZAWA


STARTUJEMY...


KOSMA NIKOMU NIE ODPUSZCZA! ;)


UFF... JUŻ TYLKO ZOSTAŁO 200 KILOMETRÓW :D

BORNHOLM 2008 - Dzień 9.

Poniedziałek, 21 lipca 2008 · Komentarze(53)
POWRÓT DO DOMU, KONIEC PRZYGODY ZWIEŃCZONY NOWYM REKORDEM

Poprzedni dzień

Dzień ostatni naszego wyjazdu.
Budzę się koło szóstej rano. Na szczęście nie pada ale jest zimno. Budzę Matyska.
Nie chce nam się jechać ale trzeba. Szybkie hasło: wstajemy! I już po spaniu.
Jemy jakieś marne śniadanko składające się z kabanosów i resztek chleba.
Mój bidon świeci pustkami... :/
No cóż, za dwie godziny powinni otwierać sklepy, wtedy się napiję.
Teraz ruszamy, bo nie ma czasu na leniuchowanie...
Na początku mylimy kierunek i niepotrzebnie robimy 5 km – niezły start!
W końcu jedziemy już dobrą drogą do Locknitz. Jest zimno, kurtka mokra od wczorajszego deszczu, niska temperatura i wiatr robią swoje – cały się trzęsę.
Marzę o spotkaniu jakiegoś marketu, by kupić sobie rogaliczki „7 days” z nadzieniem czekoladowym... kupić coś do picia... zjeść i odzyskać siły!
Niestety nic takiego się nie dzieje, a na liczniku przybywa kilometrów... 30 km, 40, 50 i nic... :/
Padam. W końcu w jakiejś miejscowości udaje mi się kupić wodę mineralną i Fantę – już jest lepiej ale wciąż jestem głodny...

Matys daje radę o wiele lepiej ode mnie – jest mocny.
W mojej głowie pojawia się zwątpienie. Zaczynam myśleć, w której miejscowości wjechać do Polski i wrócić pociągiem do domu.
Zaczynam mieć wątpliwości, czy ten powrót na rowerach w ogóle ma sens?!
Przecież co chwilę pada przelotny deszcz, przecież jedziemy pod silny wiatr, który na otwartej przestrzeni spowalnia mnie często do 15 km/h, przecież jest zimno i co najważniejsze... 300 kilometrów!
Czy to możliwe w taką pogodę?!
Z sakwami...
Po tylu kilometrach w poprzednich dniach i niezbyt dobrej nocy spędzonej na ławce w wiejskiej altance?!
Nie wiem...
A im mocniej wiało tym bardziej miałem dość. Zakładam długie spodnie, bo robi się coraz zimniej i mokro. :/
Ludzie jadący z naprzeciwka nas pozdrawiają. Zazdroszczę im, bo jadą z silnym wiatrem w plecy, a my się męczymy, zwłaszcza ja.
W pewnym momencie dzielę się z Matysem swymi wątpliwościami. On chce za wszelką cenę wrócić. Skoro tak to ja też muszę, nie zniosę myśli, że przeze mnie wrócimy pociągiem, a już na pewno nie dopuszczę do sytuacji, gdzie mielibyśmy wracać osobno.
Niestety w tym momencie pojawiły się nerwy. Niepotrzebnie.
Pierwszy raz na wyjeździe mamy „ciche kilometry”. Chyba przez 40 kilometrów jedziemy nie rozmawiając, a pogoda robi z nami co chce...
W końcu, gdy na licznikach jest już prawie 120 km zatrzymujemy się na jedzenie.
Siedzimy na ławce.
Myślę sobie: „Piotrek, przecież to twój przyjaciel, są nerwy, jest ciężko, bądź twardy, ludzie w takich sytuacjach różnie reagują, mówią różne głupie rzeczy, odpuść, po prostu jedź...”
Chyba pomogło. Powoli wszystko wraca do normy.

Po tym posiłku podążamy dalej przed siebie. Kilometrów przybywa ale ciągle jesteśmy strasznie daleko od domu...
Czasami zatrzymujemy się, by 5 minutek poleżeć na wale przeciwpowodziowym i dać sobie odpocząć.
Wiemy jednak, że najbardziej potrzebujemy porządnego posiłku, by uzupełnić braki energii.
Mamy już dość batoników musli. :D
Gdy dotarliśmy do Kustrin-Kietz byliśmy na wysokości polskiego Kostrzyna. Długo nie myślimy i przejeżdżamy przez granicę, by w barze zjeść porządny obiad.
Miła pani serwuje nam super posiłki. Schaboszczak, frytki, suróweczki... To nam bardzo pomaga.
Wracamy na niemiecką stronę i dalej jedziemy ścieżką rowerową w stronę Frankfurtu nad Odrą.
Ten odcinek bardzo nam się dłuży ale wreszcie docieramy do tego miasta. Jest tam troszkę podjazdów do pokonania, które zaczynają dawać się Matyskowi we znaki. Ja na tym etapie czuję się o niebo lepiej niż jeszcze 50 kilometrów wcześniej.
Ku naszej radości znajdujemy otwarty market.
Wreszcie! Wreszcie kupiłem sobie te pieprzone rogaliki z nadzieniem czekoladowym, o których marzyłem przez ostatnie 220 kilometry! :D
Kupujemy jeszcze picie. Chwilka na odpoczynek i postanawiamy, że nie będziemy jechać dalej niemiecką stroną do Gubena, gdzie mieliśmy przekraczać granicę. Zamiast tego wjeżdżamy do Polski już w tym miejscu i tak znajdujemy się w Słubicach.
Drogę stąd znam doskonale i wiedziałem, że zostało nam równo 90 kilometrów. Jest jednak późno, bo po dziesiątej i robi się ciemno. Wiemy już, że wrócimy do domów koło drugiej, może trzeciej w nocy.
Mimo to postanawiamy jechać dalej rowerami, a trzeba napisać, że tego dnia dziesiątki razy byliśmy kuszeni przez naszych rodziców tym, że przyjadą po nas autem...

Ok. Na stacji JET szybka kiełbaska i trzeba brać się do roboty. Pedałujemy.
Po jakichś 15 kilometrach i kilku podjazdach Matys prosi o chwilkę odpoczynku. Analizuje sytuację i stwierdza, że jednak wróci autem. Szkoda mi go, bo przez cały dystans czuł się świetnie, a od kilkunastu kilometrów borykał się z kryzysem.
Matys dzwoni po ojca. Zastanawiam się co robić ale szybko decyduję się, że już w tym momencie nie odpuszczę i wrócę na rowerze do Jasienia.

Leżymy sobie, gdzieś w przydrożnym rowie, dyskutujemy o naszym wyjeździe, jest fajnie. Wiemy, że za chwilę nie będziemy już jechać razem, że wspólna przygoda dobiegnie końca.
Strasznie jesteśmy zadowoleni z tego wyjazdu. Mamy świadomość tego, że wspólnie spełniliśmy jedno ze swych marzeń!

Matysek mimo zmęczenia pomaga mi jeszcze trochę na trasie.
W końcu na 265 kilometrze spotykamy jego ojca. Pakujemy jego rower do auta. Dyskutujemy i nadchodzi czas na rozstanie. Ja wrzucam do ich auta sakwy i dalej jadę bez nich (co za ulga :D) a Matysek jedzie do domu, by się wyspać przed kolejnym dniem, bo w południe ma się stawić w pracy.

Samemu jedzie się całkiem inaczej. Przede wszystkim ciężkie są odcinki leśne, gdzie jest bardzo ciemno i co chwilę dochodzą do mnie jakieś szelesty i inne hałasy z lasu, a wyobraźnia działa...
Jadę przed siebie i mam jedną myśl w głowie... UDA SIĘ! :D
Dojeżdżam do Krosna Odrzańskiego – stąd już tylko 45 km do domu.
Potem Dychów, Bobrowice i dystans dzielący mnie od domu wciąż topnieje.
Gdy wybija na liczniku 300 kilometrów na moich ustach pojawia się uśmiech. Jestem szczęśliwy tak bardzo, że wydaje mi się, iż nie czuję zmęczenia! (szok!).
Przemierzam już oświetlone Lubsko i Budziechów... wpadam do Jasienia!
Jestem w swoim rodzinnym miasteczku!
Jestem w domu!
Jestem!!! :D




TRASA:
D/ Plöwen -> Locknitz -> Sonnenberg -> Krackow -> Wollin -> Penkun -> Schonfeld -> Gartz -> Friedrichsthal -> Gatow -> Schwedt -> Stolpe -> Lunow -> Hohensaaten -> Hohenwutzen -> Gross Neundorf -> Kienitz -> Genschmar -> Kustrin-Kietz -> PL/Kostrzyn -> D/Kustrin-Kietz -> Lebus -> Frankfurt (Oder) -> PL/Słubice -> Urad -> Cybinka -> Drzeniów -> Gęstowice -> Korczyców -> Radomicko -> Osiecznica -> Marcinowice -> Krosno Odrzańskie -> Dychów -> Bobrowice -> Strużka -> Gozdno -> Górzyn -> Lubsko -> Budziechów -> JASIEŃ :D

”NASZA” ALTANKA – CIĘŻKI PORANEK


ZIMNO, MOKRO, WIETRZNIE... SETKI MYŚLI W GŁOWIE


CIĄGLE WZDŁUŻ GRANICY...


CIĄGLE DO PRZODU!


Pozostałe dni wyprawy:
1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>PODSUMOWANIE CAŁEGO WYJAZDU>>>>>>>>>>>>>>>>>>

Razem z Matysem pokonaliśmy 1185 kilometrów w ciągu 9 dni.
Na samym Bornholmie spędziliśmy 3 dni.
Poruszaliśmy się po terenie 4 państwa (Polska, Dania, Niemcy, Szwecja).
Podróżowaliśmy też pociągami... (Żary->Świnoujście, Kopenhaga->Malmo)
Również statkiem... (Kołobrzeg->Nexo)
A także promami (Ronne->Koge, Trelleborg->Sassnitz i w Świnoujściu)
Niektórzy coś tam próbowali śmigać motorówką... :D
i nawet traktorem... ;P
o pojazdach wojskowych nie wspominam. ;)

Generalnie... BYŁO PIĘKNIE!
Za ten wyjazd dziękuje serdecznie Matyskowi! Mojemu Przyjacielowi!

Przez te kilka dnia zobaczyliśmy kawałek świata. Odwiedziliśmy dziesiątki cudownych miejsc, z których najbardziej utkwi nam w pamięci Jons Kapel.
Spotkaliśmy na swojej drodze dużo przyjaznych ludzi – w każdym kraju.

Dla mnie ten wyjazd był bardzo ważny. Odpocząłem. Zrealizowałem jedno z marzeń.
Ten wyjazd pomógł mi też zrozumieć jedną rzecz nad którą długo się głowiłem. :)

Bornholm 2008 – ta wyprawa dała mi dużo!
Te 9 dni było genialne! Cudowne. Wspaniałe!
To była wolność!
I tego obrazu nie zamaże już nic. :)

Pamiętajcie! :D
Bierzcie z życia to co jest najlepsze...

Do Skrzynna

Piątek, 4 lipca 2008 · Komentarze(4)
Dzień doskonały! :)
Trasa była dla mnie niezwykle klimatyczna, masa nowych krajobrazów i miejscowości, przejazd przez aż cztery województwa. :)

Po 5 godzinach snu (byłem po nocce), wstaję i zaczynam zakładać bagażnik i sakwy na rower. Po jakimś czasie wszystko jest gotowe i pakuję potrzebne ubrania, bo w końcu nie będzie mnie w domu kilka dni. :)

Za oknem hula wiatr, niebo pochmurne, a w głowie jedna myśl: „dojechać do Skrzynna okrężną drogą tak aby pękło 200 km”. :D
Więc do dzieła!

Najpierw nad odrzańskie wały, potem Kiełczówek i licznymi wioskami gnam przed siebie, mijam Bierutów, Namysłów, potem kieruję się Kępno i jestem coraz bliżej celu.
Przez całą trasę mam silny boczny wiatr, po 100 km robi mi się chłodno i zakładam kurteczkę. W Kępnie zaliczam jedyny ciepło posiłek na trasie, niestety są to tylko „przysmaki” z Mc Donald’s. :D

Czas biegnie nieubłaganie (wyjechałem po jedenastej) więc 25 km przed moim celem zapadają ciemności...
Szkoda, że mam niedokładne wydruki mapki, bo gdy jest ciemno, na ostatnich kilometrach wyjeżdżam w szczerym polu... :D
Trzeba jechać.
Uparłem się, by na trasie zaliczyć... Wiktorów, bo chciałem tym się strasznie pochwalić Wiktorkowi. :D hehe
W końcu dopiąłem swego. :D

W ogóle to zrobiło się deszczowo i trochę zmokłem. :)
Jeszcze tylko Czarnożyły, dwie wioseczki i jest! Skrzynno! :)
Na drodze, w kompletnych ciemnościach czekają dwie piękne kobiety. :)
Anetka i Agnieszka. Czułe powitanie i zmierzamy w stronę domku, by spędzić razem przemiły wieczór z rodziną Agnieszki, Anetką, chłopcami i Moniką oraz Darkiem, którzy przyjechali jakąś godzinkę później ode mnie.

To była zapowiedź tego, co nastąpiło kolejnego dnia! :D

Dwusetka pękła, ale mam ich dopiero 4 w tym sezonie, a Damian już 7... Dostaję od niego baty niemiłosierne. :)
Nasz zakład jednak trwa do końca roku, więc jest nadzieja na to, że jeszcze powalczę. :D

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
KSU – „Po drugiej stronie drzwi”
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


Krajobrazy z trasy...






W Namysłowie


I jedziemy, jedziemy...


Kościółek ukryty pośród pól


A pośród pól masa kapliczek... :)


...i krzyży. :D


Na trasie znalazły się i takie drogi. :D


We wsi... Młynarka. :D


Stary Pan :D Czyli odpowiedź na Grzeczną Pannę Agenciary i Kosmacza. ;P


Na bezdrożach w ciemnościach... :D


TRASA:
Wro/Gaj – Kładka Zwierzyniecka – Swojczyce – Wilczyce...
Śliwice -> Pietrzykowice -> Brzezia Łąka -> Kątna -> Ligota Mała -> Zbytowa -> Zawidowice -> Bierutów -> Pielgrzymowice -> Wojciechów -> Wilków -> Namysłów -> Kamienna -> Bukowa Śląska -> Igłowice -> Skoroszów -> Rychtal -> Piotrówka -> Trzcinica -> Laski -> Mroczeń -> Joanka -> Słupia pod Kępnem -> Młynarka -> Słupia pod Kępnem -> Jankowy -> Baranów -> Kępno -> Krążkowy -> Myjomice -> Domanin -> Mikorzyn -> Doruchów -> Zalesie -> Torzeniec -> Wyszanów -> Kolonia Osiek -> Galewice -> Kaski -> Dąbie -> Zdzierczyzna -> Ryś -> Wyglądacze -> Swoboda -> Świątkowice -> Platoń -> Wiktorów -> Teklina -> Łagiewniki -> Czarnożyły -> Działy -> Niemierzyn -> Skrzynno

Dzień Matki według Młynarza

Poniedziałek, 26 maja 2008 · Komentarze(31)
Dokładnie rok temu 26. maja pokonałem tą samą trasę co dziś. :D
Teraz wyszło więcej km, bo było więcej krążenia niż poprzednio – wygląda na to, że zrobiłem się bardziej ciekawski. ;)

Chyba w Dzień Matki lubię jeździć do domu. ;)
Tak jak przed rokiem, również i dziś, trasa zostaje zadedykowana mojej mamie, jako taki mały prezent.
Prezencik prezencikiem, ale były oczywiście też życzenia i kwiatek. :)

Co do samej trasy to jechało się świetnie!
Pogodę miałem niemal idealną. Temperatura wahała się między 15, a 20 stopni. Było sucho, jedynie za Przemkowem przez jakieś 20 km jechałem w drobnym deszczyku, ale to było nawet przyjemne.
Najlepszy był jednak wiatr, który dużo mi dziś pomagał. Nie był to może huragan, ale jednak jego pomoc na większości trasy była wyraźnie odczuwalna. :)

Dużo było jazdy po mało uczęszczanych przez auta drogi – to wielka przyjemność.
Odwiedziłem też niemal wszystkie centra miast przez które przejeżdżałem.
Piękna ta Polska! :)

Na pewno wielce miłą rzeczą na trasie był telefon od Kosmy, która oznajmiła mi, że jest moim pragnieniem. :D
Odebrała już bilecik na EURO! :)
Ostatnio, po wielogodzinnych negocjacjach udało mi się go kupić i tym samym moje marzenie się spełni!!!

Również na trasie dowiedziałem się, że sesja egzaminacyjna zakończy się u mnie 1. lipca, co strasznie mnie ucieszyło, bo oznacza to niemal cały wolny lipiec! :)

Oczywiście nie mogę zapomnieć o miłych smskach od Damianka, który chciał mnie zmotywować bym dokręcił do 400 km... ;P

Podsumowując... BYŁO PIĘKNIE!

TRASA:
WRO/Gaj – Hallera – Grabiszyńska...
Mokronos Dolny -> Cesarzowice -> Jaszkotle -> Pietrzykowice -> Sadków -> Sadkówek -> Sośnica -> Kąty Wrocławski -> Pełcznica -> Piotrowice -> Kostomłoty -> Samborz -> Jarosław -> Ujazd Górny -> Karnice -> Budziszów Mały -> Postolice -> Kępy -> Biernatki -> Taczalin -> Koskowice -> Legnica -> Lipce -> Studnica -> Michów -> Chojnów -> Czernikowice -> Rokitki -> Brzozy -> Chocianów -> Jakubowa Lubińskie -> Wysoka -> Wilkocin -> Przemków -> Szklarki -> Piotrowice -> Szprotawka -> Szprotawa -> Bobrzany -> Bukowina Bobrzańska -> Chrobrów -> Bożnów -> Żagań -> Marszów -> Żary -> Grabik -> Drożków -> Świbna -> JASIEŃ

A w głowie na całej trasie...
- - - - - - - - - - - - - - - -
KSU – „Za mgłą”
- - - - - - - - - - - - - - - -

KĄTY WROCŁAWSKIE


PRZYJEMNIE SIĘ JEDZIE TAKĄ DROGĄ...


PRAWIE, JAK SOKOLIKI... :)


KOSTOMŁOTY


POLA KUKURYDZY – JESZCZE W STANIE EMBRIONALNYM :D


LEGNICA


MOJA ULUBIONA DROGA 94 – DZIŚ TEŻ NIĄ JECHAŁEM :)


CHOJNÓW


CHOCIANÓW


PRZEMKÓW


PIOTROWICE, DĄB „CHROBRY” – JEDNO Z NAJSTARSZYCH DRZEW W POLSCE – 750 LAT


SZPROTAWA


ŻAGAŃ – PAŁAC


ŻARY – KATEDRA


ZACHÓD SŁOŃCA :D


NIEBIOSA DZIŚ NADE MNĄ CZUWAŁY ;)

Praga 2008 - powrót do domu

Niedziela, 4 maja 2008 · Komentarze(34)
Niesamowity powrót z Pragi do Jasienia. :D

Po wczorajszej decyzji o tym, że ostatniego dnia wypadu mamy pokonać cały dystans z Pragi do domów nadszedł czas na realizację planów.

Nikt nie kwapi się do tego, by się wygramolić z namiotu, bo najzwyczajniej w świecie o 5 rano jest strasznie zimno. :D
Do tego poszliśmy późno spać, bo w nocy szukaliśmy otwartego sklepu, żeby mieć co zjeść na kolację i śniadanie. :)
Poza tym troszkę zabawiliśmy u właściciela kempingu. Trzeba było uregulować należności i jeszcze uciął sobie z nami długą pogawędkę. Chyba nas polubił. :D

Gdy już zjedliśmy, umyliśmy się, namiot został złożony, a rzeczy spakowane, trzeba było ruszyć wreszcie przed siebie.
Praga jeszcze spała, a my już jechaliśmy...

Pierwsze 80 kilometrów to było bardzo szybkie tempo dyktowane przez Matyska, ale dzięki temu 1/3 dystansu poszła gładko. :)
Zrobiliśmy sobie przerwę, by przebrać się w krótkie gacie i koszulki, bo gdy wyszło słońce, to zaczęły się upały. :D
Ten dzień był zdecydowanie najlepszym jeżeli idzie o pogodę.

W pewnym momencie, w mieście Česká Lípa zajeżdżamy do marketu, gdzie kupujemy wodę i pyszne lody. :D

Po tej miejscowości zaczyna robić się ciężej, czuć że zbliżamy się do gór.
Po kilkunastu kilometrach zaczynają się regularne, długie i ciężkie górskie wspinaczki. Trzeba się jakoś przebić przez Góry Łużyckie. ;)

Może było i ciężko, ale ten odcinek wspominam bardzo dobrze, bo lubię góry, a zwłaszcza widoki, jakie towarzyszą podczas pokonywania podjazdów. :D
Fakt, faktem przetyrały nas te podjazdy nieźle. ;)

Dotarliśmy do Rumburku, jednej z ostatnich miejscowości w Czechach, jaka była na naszej dzisiejszej trasie. Tam wydajemy ostatnie korony, by posilić się pysznym obiadkiem, przy niemniej smakowitym piwku. :)

Po tym posiłku pokonujemy jeszcze jakieś 10-15 km i wjeżdżamy do Niemiec.
W nogach już grubo ponad 100 km tego dnia, ale jedzie się fajnie. :)

Problem powstaje, gdy docieramy do niemieckiego miasteczka Löbau, ponieważ doskwiera nam dość poważny problem nawigacyjny. ;)

Radzimy sobie z tym jednak i przez Niesky docieramy do Podrosche, gdzie wpadamy do Polski!
To był również bardzo przyjemny odcinek. Muszę się przyznać, że podczas tego wyjazdu spodobały mi się niemieckie drogi i ścieżki rowerowy, do których wcześniej miałem jakieś uprzedzenie. :)
No ale, jak to mówią... tylko krowa poglądów nie zmienia! :D

Gdy byliśmy w Polsce do domów zostało nam ponad 20 km. Matys miał do Żar 25, a ja do Jasienia 45. W nogach ponad 200 km, ale co tam... jadymy!!! ;)

No i dojechaliśmy. :)

Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni i wielce usatysfakcjonowani.
Udało nam się zrealizować nasz plan w 100%!
Pokonaliśmy cały dystans z Pragi wioząc ciężkie sakwy.

Po tym wyjeździe można było poczuć, że się naprawdę żyje! :D

Był to nasz pierwszy kilkudniowy wyjazd, pierwszy raz z sakwami, a jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

Teraz planujemy już kolejne wyjazdy i może kiedyś wreszcie uda nam się zrealizować nasze wspólne marzenie, jakim jest objechanie dookoła Polski!

TRASA:
Praga -> Zdiby -> Libeznice -> Kojetice -> Neratovice -> Tuhaň -> Mělník -> Liběchov -> Želizy -> Tupadly -> Chudolazy -> Medonosy -> Bukovec -> Deštná -> Dubá -> Nový Berštejn -> Újazd -> Jestřebi -> Lesná -> Sosnová -> Česká Lípa -> Lada -> Horni Pihel -> Nový Bor -> Svor -> Lesné -> Jiřetin pod Jedlovou -> Dolni Podluži -> Studánka -> Rumburk -> N/Neugersdorf -> Kottmarsdorf -> Großweidnitz -> Löbau -> Kittlitz -> Oppeln -> Kleinradmeritz -> Melaune -> Nieder Seifersdorf -> Baarsdorf -> Jänkendorf -> Niesky -> Horka -> Geheege -> Rothenburg -> Lodenau -> Ungunst -> Steinbach -> Podrosche -> PL/Przewóz -> Straszów -> Mielno -> Drozdów -> Olbrachtów -> Żary -> Grabik -> Drożków -> Świbna -> Jasień

Dopiero co wyjechaliśmy z Pragi...


Przed nami masa kilometrów i podjazdów


Czasem chwile odpoczynku...


By potem wspinać się w górę!


Jak zawsze po zdobyciu kolejnego szczytu jest radość :)


Ale czekają następne... :D


Już zostało do domu tylko... 100 km :D


DZIĘKI MATTI! :)

Praga 2008 - wyjazd z Matyskiem - Dzień 1.

Czwartek, 1 maja 2008 · Komentarze(15)
Wreszcie nadszedł pierwszy dzień maja! Początek weekendu, na który wiele osób czekało z utęsknieniem. :)

Na ten czas zaplanowałem sobie z Matyskiem wyjazd do Pragi...
Oczywiście na rowerach. :D

Chcieliśmy połączyć swoje siły i jechać razem z Agenciarą, Kosmą i Kobrą, którzy również w tym samym czasie zamierzali odwiedzić stolicę Czech. Niestety nie mogliśmy zgrać się z terminami ze względu na pracę. Ale nic to... następnym razem się powiedzie!
Grunt, że wszyscy się bawili dobrze! :)

A nasza zabawa zaczęła się wczesnym rankiem pierwszego maja.
Dzień wcześniej spakowałem się w sakwy, by o piątej rano w czwartek ruszyć z nimi do Żar, skąd już razem z Matyskiem jechaliśmy do samej Pragi...

Tego samego ranka podjechałem jeszcze do Lubska na Orlen, by nadymać kółka. :D
Pochwalę się Wam również tym, że przez pierwsze dziesięć kilometrów trasy towarzyszyła mi... moja mama!
Wyobraźcie sobie, że wsiadła o tej porze na rower, by choć odrobinkę uczestniczyć w naszej wyprawie! Cud kobieta! :)

Z Żar już razem z Matysem skierowaliśmy się w stronę granicy polsko-niemieckiej, którą pokonaliśmy w Przewozie/Podrosche. Właściwie to już nie ma czegoś takiego, jak „pokonywanie granicy”, bo można sobie przejeżdżać przez nią do woli! W końcu jesteśmy w Unii Europejskiej. :)

Po stronie niemieckiej poruszaliśmy się wspaniałą ścieżką rowerową Oder-Neiße. Pierwszy raz jeździłem u naszych sąsiadów, ale wrażenia z jazdy mam niezwykle pozytywne!
Pięknie to Niemcy zorganizowali, trzeba im to przyznać.
Ścieżka swój biega zaczyna w Świnoujściu, a kończy w Czechach w miejscowości Česká Ves. Cały czas wiedzie wzdłuż Odry i Nysy Łużyckiej, jak nazwa na to wskazuje. :)
Na jej szlako jest mnóstwo atrakcji turystycznych oraz malowniczych lasów, łąk i pól. Jazda po niej do czysta przyjemność i wcale nie dziwi fakt, że spotkaliśmy na niej strasznie dużo rowerzystów tego dnia. :)

W Niemczech odwiedziliśmy piękne miasta Rothenburg oraz Görlitz, w którym to dłużej zabawiliśmy, bo jest tam cała masa pięknych miejsc.
Również troszkę czasu spędziliśmy w Ostritz, gdzie mieści się cudowny klasztor St. Marienthal – malownicze miejsce, gdzie można spędzić dużo czasu błogo odpoczywając. :)

Wreszcie dotarliśmy do Zittau, punktu, w którym stykają się granice trzech państw: Polski, Czech i Niemiec. Dosłownie na kilka minut znów wpadamy do Polski i zaraz potem znajdujemy się w Czechach, gdzie zatrzymujemy się na obiad.
Oczywiście... Pilsner i smażony ser! :D
Coś co moje podniebienie przyjmowało z niezwykłym zapałem. ;)

Przez kolejne kilometry mijamy piękne, malownicze czeskie wioseczki i miasteczka.
Ciągle przebijamy się przez Góry Łużyckie, co nie jest zbyt proste z obciążonym sakwami rowerem. Ale trzeba jechać! Praga czeka! :)

Przed zachodem słońca robimy długi odpoczynek na jednej z górskich łąk. Zmęczony byłem bardzo i mi się przysnęło. :)
Dobrze, że Matys czuwał. :D

Później przejechaliśmy jeszcze około czterdziestu kilometrów i zatrzymaliśmy się w miejscowości Doksy.
Chcieliśmy rozbić się nad jeziorem, ale nie odnaleźliśmy go w ciemnościach... :/
Ostatecznie rozbijamy namiot w lesie, nieopodal jakiegoś ośrodka.
Zmęczeni kładziemy się szybko spać, a do snu tuli nas... Piast Wrocławski! :D

To był ciężki, aczkolwiek pełen atrakcji dzień! :)

Zapomniałem napisać o pogodzie... może to i lepiej. ;)

TRASA:
Jasień -> Budziechów -> Lubsko -> Budziechów -> Jasień (nadymać kółka :D)

Jasień -> Świbna -> Drożków -> Grabik -> Żary -> Olbrachtów -> Drozdów -> Mielno -> Straszów -> Przewóz -> N/Podrosche -> Klein Priebus -> Steinbach -> Ungunst -> Lodenau -> Rothenburg -> Nieder Neundorf -> Kahlmeile -> Zentendorf -> Deschka -> Zodel -> Ludwigsdorf -> Görlitz -> Hagenwerder -> Leuba -> Ostritz -> Mariental -> Hirschfelde -> Zittau -> Hartau -> P/Kopaczów -> CZ/Hrádek nad Nisou -> Dolni Sedlo -> Horni Sedlo -> Polesi -> Rynoltice -> Lvová -> Jablonné v Podještědí -> Postřelná -> Nový Luhov -> Noviny pod Ralskiem -> Mimoň -> Boreček -> Hradčany -> Břehyně -> Doksy

Wystartowali


Wjeżdżamy do Niemiec


Kiedy przestanie padać???!!! :/


Chwila relaksu ;)


Rothenburg


Konie…


On już więcej nie zajedzie Wam drogi :D


Krótki odpoczynek


W Görlitz










Kto komu ustąpi?! :D


Odpoczynek na jeziorkiem w Görlitz


Helikoptery :D


Ostritz


Klasztor St. Marienthal


Nie ruszę się stąd! ;)


Każdy orze jak może :D


Matys jedzie wzdłuż Nysy Łużyckiej


Takimi uliczkami można jeździć bez końca


Gdzieś na trasie


Słońce chowa się za górami, a my wciąż jedziemy... :)