Wpisy archiwalne w kategorii

REKORD

Dystans całkowity:918.80 km (w terenie 17.00 km; 1.85%)
Czas w ruchu:43:38
Średnia prędkość:21.06 km/h
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:306.27 km i 14h 32m
Więcej statystyk

300 kilometrów razem z Kosmą w jej urodziny

Czwartek, 24 lipca 2008 · Komentarze(8)
24. lipca to urodziny mojej Mamy i to właśnie jej dedykuję dzisiejszą trasę – każdy jej kilometr! :)

24. lipca to również urodziny Kosmy i to właśnie z nią zrobiłem dzisiejszą trasę – każdy jej kilometr! :D

Pamiętam dzień, w którym Kosma zagościła na BS. :D
Nie myślałem wtedy, że za kilkanaście miesięcy z tą niepozorną dziewczynką przejadę dystans dzienny wynoszący ponad 300 km. :)
A jednak tak się stało!
Skąd w ogóle pomysł na 300 km?! Ano pomysł był Moniczki, która w swoje osiemnaste urodzinki chciała zrobić coś wielkiego. I wiecie co?! Zrobiła to! Jestem z niej dumny!

Dobrze. Coś tam trzeba by napisać na temat trasy. :D
Dnia poprzedniego, późnym wieczorem wsiedliśmy z Moniką w pociąg i ruszyliśmy do Warszawy. Wybraliśmy Warszawę ponieważ wiał północny wiatr, a zależało nam na tym by trasa była poprowadzona tak, że wiatr na jej przebiegu wieje nam w plecy. :)
Po prostu chcieliśmy zwiększyć swoje szanse na powodzenie. ;)

Mieliśmy zamiar przespać się w pociągu, by troszkę odpocząć. Tak się jednak nie stało, gdyż niemal całą drogę przegadaliśmy z chłopakami, którzy również jechali z nami w wagonie z rowerami. Jeden zaczynał swą wyprawę, a drugi kończył... :)
Widać bikerów jest pełno na tym świecie! :D

W Warszawie zawitaliśmy koło 3 w nocy. Nie tracąc czasu pojechaliśmy na Stare Miasto, by poczuć troszkę warszawski klimacik. ;)
Następnie skierowaliśmy się w stronę Piaseczna, by opuścić miasto.
I dalej jechaliśmy ciągle na południe w stronę Dąbrowy Górniczej. :)

Co jakiś czas robiliśmy postoje, by coś zjeść, dać odpocząć mięśniom i generalnie czerpać z pokonywania trasy przyjemność. :)
Przyjemności też nie zakłócił nam nawet padający przez około 150 kilometrów deszcz. :D
Po prostu było fajnie. Wiatr nam pomagał ale przeszkadzało za to zmęczenie wynikające z nieprzespanej nocy. Podpieraliśmy się napojami energetyzującymi wśród których prym wiódł kultowy Tiger! :D

W połowie trasy zrobiliśmy sobie porządniejszą przerwę. Było to w miejscowości Końskie.
Odwiedziliśmy tam lokalną pizzerię, by odpocząć, zjeść ciepły posiłek i wypić zimne piwko. :)
Przy okazji poznaliśmy fajnego gościa z obsługi, który okazał się również bikerem. Downhill to jest jego pasja, dużo o tym pogadaliśmy. Czas miło leciał ale trzeba było w końcu się ruszyć, bo zostało nam ponad 150 km do pokonania jeszcze. :D

Następne 100 km minęło bardzo przyjemnie! Nie padało, świeciło słoneczko. Po prostu miodzio! Na tym etapie cudnym pomysłem Moniki było zatrzymanie się we Włoszczowej (to ta od dworca PKP :D ), by na tamtejszym ryneczku zakupić pyszne lody! Bardzo smakowały. :)
Monia jednak zna się na rzeczy. hehe

Gdy mieliśmy 240 km na liczikach znaleźliśmy się w okolicach Koniecpola, a konkretnie w Ulesiu. Tam odwiedziliśmy rodzinę Moniki. Posiedzieliśmy troszkę, zjedliśmy kolację i pośmialiśmy się. Dla mnie najfajniejsze w tych odwiedzinach było to, że mogłem poznać kolejną damę z BikeStats, która jeździ na rowerze!
A któż to był?! :D
Ania! Która okazała się bardzo sympatyczną osóbką – chyba ma to po cioci. :D

Skończył się odpoczynek. Nastał czas na pożegnanie z rodziną Moni i ruszamy dalej.
Szybko okazało się, że nastał czas również na co innego...
Mój organizm się zbuntował. Przestały działaś wszelkie Tigery i inne wynalazki, które w siebie wlałem...
Może i nogi chciały jechać ale serducho i cała reszta nie pozwalały.
Po prostu byłem bliski zasłabnięcia. Gdy przestawałem pedałować i zatrzymywaliśmy się na postoju to kręciło mi się w głowie. Było to dla mnie dramatyczne, bo bałem się że z mojego powodu Monika może nie przejechać tych 300 kilometrów...
Wiedziałem, że się będę starał ale organizmu nie da się oszukać. Każdy kilometr był wyzwaniem a zostało ich jeszcze... osiemdziesiąt...
Obawiałem się najgorszego. :/
Wyszło zmęczenie z ostatnich dni...
Nieprzespana noc... byłem świeżo po wyprawie na Bornholm i co najważniejsze organizm na pewno nie zapomniał o tym w jaki sposób tą wyprawę zakończyłem. :D
Zbuntował się...

To sprawiło, że ostatnie kilometry pokonywało nam się ciężko... dookoła lasy i ciemność. Monika czuła się dobrze ale ja byłem pełen obaw o to czy podołam, czy wytrzymam. Na szczęście nigdzie po drodze nie poległem. :)

Wyjazd zakończyliśmy w pięknym stylu!
Gdy na licznikach pojawiło się 300 km... uśmiechnęliśmy się. Musiała pojawić się radość!
Po jakichś kilku minutach odezwało się niebo! hehe
Pewnie dało znać osobie, by pokazać że też się cieszy razem z nami, coś tam nawet pobłyskało (prawie jak fajerwerki)...
A za chwilę niebo popłakało się z radości! No mówię... płakało jak bóbr! :D
Pioruny gdzieś tam w oddali waliły, a nas znosiły z drogi sztormowe fale.
Wreszcie dopłynęliśmy na Mydlice. :)

Choć były na trasie momenty groźne to... PIĘKNIE BYŁO! :D

p.s.
Dzięki Monia! :)


TRASA:
Warszawa -> Piaseczno -> Jazgarzew -> Wólka Pęcherska -> Bogatki -> Łoś -> Zawodne -> Prażmów -> Lesznowola -> Zakrzewska Wola -> Mieczysławówka -> Kobylin -> Grójec -> Belsk Duży -> Łęczeszyce -> Kozietuły -> Górki-Izabelin -> Mogielnica -> Cegielnia -> Brzostowiec -> Nowe Miasto nad Pilicą -> Żdżarki -> Odrzywół -> Żardki -> Drzewica -> Brzustowiec -> Snarki ->Rozwady -> Kotfin -> Gościniec -> Kamienna Wola -> Korytków -> Gowarczów -> Kornica -> Końskie -> Wincentów -> Gatniki -> Sielpia Wielka -> Plenna -> Radoska -> Kapałów -> Mularzów -> Jóźwików -> Sarbice Pierwsze -> Łopuszno -> Jedle -> Mieczyn -> Jakubów -> Krasocin -> Sułków -> Belina -> Włoszczowa -> Kuzki -> Czarnca -> Secemin -> Brzozowa -> Koniecpol -> Stary Koniecpol -> Luborcza -> Ulesie -> Olbrachcice -> Święta Anna -> Aleksandrówka -> Przyrów -> Julianka -> Ponik -> Złoty Potok -> Żarki -> Myszków -> Leśniaki -> Czekanka -> Siewierz...
Dąbrowa Górnicza/Ujejsce – Gołonów –Mydlice


POD CHATĄ kARTOFLA


ZAMEK KRÓLEWSKI – WARSZAWA


STARTUJEMY...


KOSMA NIKOMU NIE ODPUSZCZA! ;)


UFF... JUŻ TYLKO ZOSTAŁO 200 KILOMETRÓW :D

BORNHOLM 2008 - Dzień 9.

Poniedziałek, 21 lipca 2008 · Komentarze(53)
POWRÓT DO DOMU, KONIEC PRZYGODY ZWIEŃCZONY NOWYM REKORDEM

Poprzedni dzień

Dzień ostatni naszego wyjazdu.
Budzę się koło szóstej rano. Na szczęście nie pada ale jest zimno. Budzę Matyska.
Nie chce nam się jechać ale trzeba. Szybkie hasło: wstajemy! I już po spaniu.
Jemy jakieś marne śniadanko składające się z kabanosów i resztek chleba.
Mój bidon świeci pustkami... :/
No cóż, za dwie godziny powinni otwierać sklepy, wtedy się napiję.
Teraz ruszamy, bo nie ma czasu na leniuchowanie...
Na początku mylimy kierunek i niepotrzebnie robimy 5 km – niezły start!
W końcu jedziemy już dobrą drogą do Locknitz. Jest zimno, kurtka mokra od wczorajszego deszczu, niska temperatura i wiatr robią swoje – cały się trzęsę.
Marzę o spotkaniu jakiegoś marketu, by kupić sobie rogaliczki „7 days” z nadzieniem czekoladowym... kupić coś do picia... zjeść i odzyskać siły!
Niestety nic takiego się nie dzieje, a na liczniku przybywa kilometrów... 30 km, 40, 50 i nic... :/
Padam. W końcu w jakiejś miejscowości udaje mi się kupić wodę mineralną i Fantę – już jest lepiej ale wciąż jestem głodny...

Matys daje radę o wiele lepiej ode mnie – jest mocny.
W mojej głowie pojawia się zwątpienie. Zaczynam myśleć, w której miejscowości wjechać do Polski i wrócić pociągiem do domu.
Zaczynam mieć wątpliwości, czy ten powrót na rowerach w ogóle ma sens?!
Przecież co chwilę pada przelotny deszcz, przecież jedziemy pod silny wiatr, który na otwartej przestrzeni spowalnia mnie często do 15 km/h, przecież jest zimno i co najważniejsze... 300 kilometrów!
Czy to możliwe w taką pogodę?!
Z sakwami...
Po tylu kilometrach w poprzednich dniach i niezbyt dobrej nocy spędzonej na ławce w wiejskiej altance?!
Nie wiem...
A im mocniej wiało tym bardziej miałem dość. Zakładam długie spodnie, bo robi się coraz zimniej i mokro. :/
Ludzie jadący z naprzeciwka nas pozdrawiają. Zazdroszczę im, bo jadą z silnym wiatrem w plecy, a my się męczymy, zwłaszcza ja.
W pewnym momencie dzielę się z Matysem swymi wątpliwościami. On chce za wszelką cenę wrócić. Skoro tak to ja też muszę, nie zniosę myśli, że przeze mnie wrócimy pociągiem, a już na pewno nie dopuszczę do sytuacji, gdzie mielibyśmy wracać osobno.
Niestety w tym momencie pojawiły się nerwy. Niepotrzebnie.
Pierwszy raz na wyjeździe mamy „ciche kilometry”. Chyba przez 40 kilometrów jedziemy nie rozmawiając, a pogoda robi z nami co chce...
W końcu, gdy na licznikach jest już prawie 120 km zatrzymujemy się na jedzenie.
Siedzimy na ławce.
Myślę sobie: „Piotrek, przecież to twój przyjaciel, są nerwy, jest ciężko, bądź twardy, ludzie w takich sytuacjach różnie reagują, mówią różne głupie rzeczy, odpuść, po prostu jedź...”
Chyba pomogło. Powoli wszystko wraca do normy.

Po tym posiłku podążamy dalej przed siebie. Kilometrów przybywa ale ciągle jesteśmy strasznie daleko od domu...
Czasami zatrzymujemy się, by 5 minutek poleżeć na wale przeciwpowodziowym i dać sobie odpocząć.
Wiemy jednak, że najbardziej potrzebujemy porządnego posiłku, by uzupełnić braki energii.
Mamy już dość batoników musli. :D
Gdy dotarliśmy do Kustrin-Kietz byliśmy na wysokości polskiego Kostrzyna. Długo nie myślimy i przejeżdżamy przez granicę, by w barze zjeść porządny obiad.
Miła pani serwuje nam super posiłki. Schaboszczak, frytki, suróweczki... To nam bardzo pomaga.
Wracamy na niemiecką stronę i dalej jedziemy ścieżką rowerową w stronę Frankfurtu nad Odrą.
Ten odcinek bardzo nam się dłuży ale wreszcie docieramy do tego miasta. Jest tam troszkę podjazdów do pokonania, które zaczynają dawać się Matyskowi we znaki. Ja na tym etapie czuję się o niebo lepiej niż jeszcze 50 kilometrów wcześniej.
Ku naszej radości znajdujemy otwarty market.
Wreszcie! Wreszcie kupiłem sobie te pieprzone rogaliki z nadzieniem czekoladowym, o których marzyłem przez ostatnie 220 kilometry! :D
Kupujemy jeszcze picie. Chwilka na odpoczynek i postanawiamy, że nie będziemy jechać dalej niemiecką stroną do Gubena, gdzie mieliśmy przekraczać granicę. Zamiast tego wjeżdżamy do Polski już w tym miejscu i tak znajdujemy się w Słubicach.
Drogę stąd znam doskonale i wiedziałem, że zostało nam równo 90 kilometrów. Jest jednak późno, bo po dziesiątej i robi się ciemno. Wiemy już, że wrócimy do domów koło drugiej, może trzeciej w nocy.
Mimo to postanawiamy jechać dalej rowerami, a trzeba napisać, że tego dnia dziesiątki razy byliśmy kuszeni przez naszych rodziców tym, że przyjadą po nas autem...

Ok. Na stacji JET szybka kiełbaska i trzeba brać się do roboty. Pedałujemy.
Po jakichś 15 kilometrach i kilku podjazdach Matys prosi o chwilkę odpoczynku. Analizuje sytuację i stwierdza, że jednak wróci autem. Szkoda mi go, bo przez cały dystans czuł się świetnie, a od kilkunastu kilometrów borykał się z kryzysem.
Matys dzwoni po ojca. Zastanawiam się co robić ale szybko decyduję się, że już w tym momencie nie odpuszczę i wrócę na rowerze do Jasienia.

Leżymy sobie, gdzieś w przydrożnym rowie, dyskutujemy o naszym wyjeździe, jest fajnie. Wiemy, że za chwilę nie będziemy już jechać razem, że wspólna przygoda dobiegnie końca.
Strasznie jesteśmy zadowoleni z tego wyjazdu. Mamy świadomość tego, że wspólnie spełniliśmy jedno ze swych marzeń!

Matysek mimo zmęczenia pomaga mi jeszcze trochę na trasie.
W końcu na 265 kilometrze spotykamy jego ojca. Pakujemy jego rower do auta. Dyskutujemy i nadchodzi czas na rozstanie. Ja wrzucam do ich auta sakwy i dalej jadę bez nich (co za ulga :D) a Matysek jedzie do domu, by się wyspać przed kolejnym dniem, bo w południe ma się stawić w pracy.

Samemu jedzie się całkiem inaczej. Przede wszystkim ciężkie są odcinki leśne, gdzie jest bardzo ciemno i co chwilę dochodzą do mnie jakieś szelesty i inne hałasy z lasu, a wyobraźnia działa...
Jadę przed siebie i mam jedną myśl w głowie... UDA SIĘ! :D
Dojeżdżam do Krosna Odrzańskiego – stąd już tylko 45 km do domu.
Potem Dychów, Bobrowice i dystans dzielący mnie od domu wciąż topnieje.
Gdy wybija na liczniku 300 kilometrów na moich ustach pojawia się uśmiech. Jestem szczęśliwy tak bardzo, że wydaje mi się, iż nie czuję zmęczenia! (szok!).
Przemierzam już oświetlone Lubsko i Budziechów... wpadam do Jasienia!
Jestem w swoim rodzinnym miasteczku!
Jestem w domu!
Jestem!!! :D




TRASA:
D/ Plöwen -> Locknitz -> Sonnenberg -> Krackow -> Wollin -> Penkun -> Schonfeld -> Gartz -> Friedrichsthal -> Gatow -> Schwedt -> Stolpe -> Lunow -> Hohensaaten -> Hohenwutzen -> Gross Neundorf -> Kienitz -> Genschmar -> Kustrin-Kietz -> PL/Kostrzyn -> D/Kustrin-Kietz -> Lebus -> Frankfurt (Oder) -> PL/Słubice -> Urad -> Cybinka -> Drzeniów -> Gęstowice -> Korczyców -> Radomicko -> Osiecznica -> Marcinowice -> Krosno Odrzańskie -> Dychów -> Bobrowice -> Strużka -> Gozdno -> Górzyn -> Lubsko -> Budziechów -> JASIEŃ :D

”NASZA” ALTANKA – CIĘŻKI PORANEK


ZIMNO, MOKRO, WIETRZNIE... SETKI MYŚLI W GŁOWIE


CIĄGLE WZDŁUŻ GRANICY...


CIĄGLE DO PRZODU!


Pozostałe dni wyprawy:
1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>PODSUMOWANIE CAŁEGO WYJAZDU>>>>>>>>>>>>>>>>>>

Razem z Matysem pokonaliśmy 1185 kilometrów w ciągu 9 dni.
Na samym Bornholmie spędziliśmy 3 dni.
Poruszaliśmy się po terenie 4 państwa (Polska, Dania, Niemcy, Szwecja).
Podróżowaliśmy też pociągami... (Żary->Świnoujście, Kopenhaga->Malmo)
Również statkiem... (Kołobrzeg->Nexo)
A także promami (Ronne->Koge, Trelleborg->Sassnitz i w Świnoujściu)
Niektórzy coś tam próbowali śmigać motorówką... :D
i nawet traktorem... ;P
o pojazdach wojskowych nie wspominam. ;)

Generalnie... BYŁO PIĘKNIE!
Za ten wyjazd dziękuje serdecznie Matyskowi! Mojemu Przyjacielowi!

Przez te kilka dnia zobaczyliśmy kawałek świata. Odwiedziliśmy dziesiątki cudownych miejsc, z których najbardziej utkwi nam w pamięci Jons Kapel.
Spotkaliśmy na swojej drodze dużo przyjaznych ludzi – w każdym kraju.

Dla mnie ten wyjazd był bardzo ważny. Odpocząłem. Zrealizowałem jedno z marzeń.
Ten wyjazd pomógł mi też zrozumieć jedną rzecz nad którą długo się głowiłem. :)

Bornholm 2008 – ta wyprawa dała mi dużo!
Te 9 dni było genialne! Cudowne. Wspaniałe!
To była wolność!
I tego obrazu nie zamaże już nic. :)

Pamiętajcie! :D
Bierzcie z życia to co jest najlepsze...

Rekord pobity! Pierwsza dwusetka

Niedziela, 2 lipca 2006 · Komentarze(18)
Udało się!!!Rekord pobity!
Z Wrocławia do mojego rodzinnego Jasienia.
Do tej pory moim najlepszym osiągnięciem było 180 km jeszcze z 2001 roku.
Co złożyło się na mój rekordowy dystans?! A więc tak:
Zaczęło się niewinnie hehe, bo o godzinie 0:00 wyruszyłem z moim koleżką na nocną przejażdżkę po wrocławskich mostach:
WRO/Gaj
- Most Milenijny - Mosty Trzebnickie - Mosty Warszawskie - Mosty
Jagiellońskie - Most Szczytnicki - Most Grunwaldzki - powrót na Gaj
przez Plac Dominikański
To dało 34 kilometry.

Ale najlepsze miało dopiero nastąpić i tak od 8 rano zacząłem realizować swój plan szatański hehe :D

Podam ogólną traskę mego przejazdu z Wrocławia do Jasienia:

WRO/Gaj - Oborniki Śląskie – Strupina – Pełczyn – Wińsko – Łęczyca – Lubów
- Lipowiec – Szlichtyngowa – Głogów – Bytom Odrzański – Nowe Miasteczko
- Kożuchów – Nowogród Bobrzański - Jasień

Na tej trasie byłem od 8 rano do 21.

Traska
była dla mnie bardzo przyjemna, przez niemal cały dystans jechało się
bardzo fajnie pomimo żaru lejącego się tego dnia z nieba. Muszę
przyznać, że tego dnia wiatr nie był moim wrogiem :) przez jakieś 80%
traski miałem boczny więc nie przeszkadzał, w twarz wiało sporadycznie,
a czasem zdarzało się, że dostawałem turbo doładowanie hehe

Na
górce przed Bytomiem Odrzańskim miałem najwyższą prędkość tego dnia, a
konkretnie 60 km/h, fajne to było uczucie po 200 kilometrach grzać z
taką prędkością :)

Na trasie pomagały mi batoniki, pomidorki i
banany. Pomimo 5 litrów wypitej wody waga w domu i tak wskazywała
znaczny ubytek masy.

Muszę powiedzieć, że jestem bardzo
szczęśliwy i zadowolony z tego wyniku, sam jestem ciekaw kiedy będzie
atak na 300 km, bo że będzie... to wiem na bank!