Deszcz, zimno, wiatr. Szaro, buro i ponuro. Asfaltem do Kunic. Kamieniem polnym do Siodła. Pełnym błota leśnym duktem do Wilkowiska. Wilkowisko i Szczepanów - osady inne niż większość w okolicy. Górki większe i mniejsze przede mną, a potem za mną. W lasku bukowym morze rdzawo-ceglastych liści u stóp wytrwałych drzew. Asfaltami do Żar. I dom. Palce zmarzły. Fajnie było.
Tak. Niemoc. To dobre słowo. Jak się jeździ mało, niewiele... Prawie wcale... To prędzej czy później nadchodzi taki moment, że jazda na rowerze staje się męcząca. ;) I tak było właśnie dziś w moim przypadku.
Wczesnym rankiem wyruszyłem z ciepłego domku. Na dworze mróz. Trochę było mi zimno w palce u stóp. Na szczęście słońce, które po paru kilometrach zawitało na niebie, nieco podgrzało atmosferę. ;)
Traska jaką obrałem nie była przypadkowa. Chciałem odwiedzić jezioro Jańsko w Strużce oraz Jezioro Wełmickie w okolicy Przychowa i Wełmic. Na tym drugim jeszcze nigdy wcześniej nie byłem.
Do Strużki dojechałem poruszając się niemal wyłącznie drogami leśnymi (przez Lutol i Chocicz) – piaszczysty miejscami szlak dość mocno mnie wymęczył. W Strużce niestety nie dane było mi spędzenie czasu nad jeziorem, bo ośrodek wypoczynkowy, z którego jest jedyny (nie wymagający użycia sprzętu pływającego) dostęp do lustra wody był zamknięty. Okrążyłem jezioro szukając innej miejscówki, jednak tak jak się spodziewałem. Dokoła były tylko mokradła i... mokradła. ;) Dzięki tej wycieczce dookoła jeziora Jańsko mogłem się przekonać na własnej skórze, że na południe od niego są... wydmy. Trochę zarośnięte ale jednak. :)
W Wełmicach było podobnie, tam lustro wody jest całkowicie niedostępne dla piechura. Dowiedziałem się o tym dopiero na miejscu, po tym jak niemal przez godzinę forsowałem rowerem okolice tego akwenu tracąc resztki sił. :) Pocieszałem się tym, że jest piękna, słoneczna pogoda. :D Trzeba szukać pozytywów. ;)
Stamtąd do domu zostało 20 km. Jakoś się dotoczyłem... :D Aczkolwiek muszę przyznać, że toczyłem się w bardzo przyjemnej scenerii, bo podobają mi się tamtejsze okolice. :)
Ekipa jak wczoraj... Tylko trochę styrana po wieczorno/nocnych bojach, ekscesach, tańcach, swawolach, hulankach i alkotransach... ;) Pyszne śniadanko w wykonaniu mojej kochanej Żonki. Później jeszcze co niektórzy się przeciągali i wreszcie ruszyliśmy na rowery... Została tylko Asieńka, która poświęciła się dla dobra wszystkich i postanowiła przygotować nam obiadek. :)
Ruszyliśmy. Leniwie. Szybko musieliśmy zacząć myśleć i działać na podwyższonych obrotach, bo do pokonania była... wielka kałuża, która zalała dłuuuugi odcinek drogi gruntowej na naszym szlaku. Wszyscy zadowoleni, tylko Darek jakiś niemrawy... ;) Całe szczęście, że dzielny Igorek pokazał swojemu Tatusiowi jak się pokonuje takie przeszkody.
Pokonaliśmy piękny las (niegdyś lubski park) wyskoczyliśmy na ulicę Warszawską, minęliśmy rogatki Lubska i skierowaliśmy się ku Lutolowi, w którym na krótką chwilę przystanęliśmy przy tamtejszym kościółku co by można było trochę oddechu złapać. ;)
Dalej jechaliśmy już w stronę wioseczki Mokra, polnymi drogami. Nieco zbłądziliśmy, bo wylądowaliśmy jedną osadę dalej – w Chocimku. To nic, wszakże nadzwyczaj przyjemnie pokonywało się odcinki polnych dróg podtopione przez wodę, która wystąpiła z okolicznych strumyczków. :) Poza tym krajobraz na tym odcinku jest śliczny – z gryką w tle. :) A pogoda... Pogoda sprzyjała dziś takiej jeździe połączonej z wodną zabawą.
Wróćmy do Chocimka... Po wyjeździe na drogę wszyscy otrzepali się z... kleszczy. Tak profilaktycznie. ;) Poziom mojego szczęścia przekroczył wszelkie bariery, gdyż przed wjazdem do wioseczki czekała na nas moja Asieńka, która zdążyła w domku uporać się kotletami i... wyprzedziła nasz peleton. Teraz już mogliśmy jechać wszyscy razem.
Zaliczyliśmy przyjemny postój przy uroczym kościółku w Chociczu. Później spotkaliśmy na swej trasie chodzące luzem po drodze stadko koni. Gdzieś w międzyczasie zaliczyliśmy morderczy sprint, aż pot oczy zalewał. Trochę też kopaliśmy się na piaszczystych drogach leśnych (biedna Kosma na slickach). :D
I nadeszła ta chwila! Tytułowa zabawa – rzut kłodą w dal! Miejsce zawodów: skrzyżowanie PIĘĆ DRÓG gdzieś w lesie przy trasie Lubsko – Krosno Odrzańskie. ;) Ileż tam śmiechu było... Zamiast opisu polecam zdjęcia. :) Najlepiej kłodą miotali chyba Paweł i Jurek. Nie mniej jednak ciężko było wyłonić zwycięzcę i... go nie wyłoniliśmy. Można zapytać Wiktora kto najlepiej rzucał, bo on uważnie, z zażenowaniem i wielkim zdziwieniem, przyglądał się temu co robią dorośli ludzie w środku lasu. ;) Było wesoło.
Po wyjeździe z lasu, w okolicy Tymienic. Kierowaliśmy się już w stronę Lubska. Po drodze odwiedziliśmy ruiny w Osieku. Próbowaliśmy też znaleźć krzyż pokutny w okolicy Raszyna – niestety bezskutecznie. Za to nie mieliśmy problemów ze znalezieniem czynnego sklepu spożywczego w Lubsku. :) Po przejażdżce, jakże fajnej i wesołej, zimne piwo smakuje doskonale. Jeśli połączyć to jeszcze z pysznym obiadkiem... Jest jak w raju.
Diametralnie inaczej smakuje... pożegnanie. Tak, pożegnania są do bani.
I nastała sobota! Jeszcze bardzo wczesnym rankiem do pracki na kilka godzin... Ale pracka minęła przyjemniasto, bo towarzyszyła mi w niej Kosma Kosmaczewska 100® ™.
Gdy już powróciliśmy do Lubska, w domku czekała na nas Moja Najukochańsza Żonka Asia oraz Kibol Górnika - Dariusz, Przybysz z Pyrlandii – Jacek, Westchnienie Zabrzańskich Nastolatek – Wikuś i Kierownik Wszystkich Weekendowych Wycieczek – Igorek. Więc było miło. :D
Po kilku chwilach z Zielonej Góry doturlał się do nas Jurek, który do Winnego Grodu dotarł przy pomocy Przewozów Regionalnych, a następnie przepedałowawszy 50 km krajówką znalazł się w naszym Słodkim Mieście (podobno). :) Ledwie opadły emocje po wzruszającym przywitaniu się z Jurkiem, a trzeba było znów powstrzymywać spływające wartkim nurtem po policzkach łzy szczęścia i radości, które pojawiły się u wszystkich wraz z chwilą gdy do drzwi zakołatał Paweł, który tak wiele kilometrów przejechał z nami na wyprawie Dookoła Polski (podobnie jak wszyscy w/w). :D
Nadeszła pora obiadowa. Dziś postanowiłem odciążyć swoją Żonkę i zafundowałem gościom swoje danie popisowe – mrożone pierogi ruskie oraz pierogi z mięsem (również mrożone). :D Gdy już wszyscy zmęczyli ten obiad i najedli się do syta wyruszyliśmy na wycieczkę zagraniczną. Zapakowaliśmy siebie i rowery w auta, spaliliśmy gumę na trawniku, jeszcze parę popisów na szosie i znaleźliśmy się w przygranicznych Zasiekach.
Kolejne trzy godziny spędziliśmy po drugiej stronie Nysy Łużyckiej u naszych sąsiadów – Niemców. Mogliśmy obserwować wezbrany tego dnia nurt przygranicznej rzeki (wspomnę, że tego dnia nie wszędzie ścieżka rowerowa Oder-Neiße była przejezdna, powodem podtopienia). Pokręciliśmy się po Forst, gdzie zawitaliśmy w Parku Różanym oraz na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich. Po spenetrowaniu kilkunastu uliczek tego dolnołużyckiego miasteczka pognaliśmy ścieżką na południe do Groß Bademeusel. Do Forst wróciliśmy już gładkim asfalcikiem – bardzo przyjemny odcinek. Całej naszej wyprawie towarzyszyły wesołe rozmowy – świetna sprawa spotkać się w takim gronie. Nad tym aby wszyscy trzymali równy szyk i za bardzo się nie ociągali czuwał Igorek, który dyktował niezłe tempo oraz zarządzał przerwy na picie, gdy już wszyscy oddychali rękawami i nie mieli siły jechać za nim dalej. :D
Fajnie. Uwielbiam takie sielankowe klimaty. Nie zawsze tak można. Nie można tak na co dzień. Bo takie jest życie – to normalne. Ale dobrze, że gdy już jest ten weekend, to można sobie zafundować takie sympatyczne chwile. Szkoda tylko, że czas wtedy jakby przyspiesza i godziny zdają się biec w tempie iście sprinterskim. Tak to już jest. ;)
O after party nie będę pisał, bo... to blog rowerowy. ;P Taki żarcik. :) Napiszę tylko, że grillowane mięsko i zimne piwo w ciepły, letni wieczór... W takim towarzystwie... To jest mieszanka gwarantująca setki miłych wspomnień. Przy okazji świętowaliśmy... poczwórne urodziny – Asi, mojej Mamy, Kosmy i Darka! Tak więc było hucznie i wesoło. Nie zabrakło nawet akcentów z Adama Mickiewicza (i nie chodzi tu o wódkę Pan Tadeusz)! :D
„(...) Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty Swój róg bawoli, długi, cętkowany, kręty Jak wąż boa, oburącz do ust go przycisnął, Wzdął policzki jak banię, w oczach krwią zabłysnął, Zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha I do płuc wysłał z niego cały zapas ducha, I zagrał: róg jak wicher, wirowatym dechem Niesie w puszczę muzykę i podwaja echem. Umilkli strzelcy, stali szczwacze zadziwieni Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni. Starzec cały kunszt, którym niegdyś w lasach słynął, Jeszcze raz przed uszami myśliwców rozwinął; Napełnił wnet, ożywił knieje i dąbrowy, Jakby psiarnię w nie wpuścił i rozpoczął łowy. Bo w graniu była łowów historyja krótka: Zrazu odzew dźwięczący, rześki: to pobudka; Potem jęki po jękach skomlą: to psów granie; A gdzieniegdzie ton twardszy jak grzmot: to strzelanie. Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało, Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało...”
Takich dni i wieczorów nigdy za wiele. Chcę więcej. :)
Od kiedy wróciliśmy z Asią z Gotlandii w Polsce niemal bez przerwy leje... Sytuacja jest już na tyle nieciekawa, że w okolicy wiele miejsc przypomina tereny dotknięte powodzią...
W takiej scenerii wyczekiwałem kolejnego lipcowego weekendu. Dni w których mieliśmy się spotkać z naszymi przefajnymi rowerowymi Przyjaciółmi: Anetką, Kosmą, Darkiem, Jurkiem, Pawłem, Wiktorem i Igorkiem. Tym razem spęd odbył się na naszych lubuskich terenach. :)
Jako pierwszy zjawił się Jacek. Mój ulubiony poznański biker zawitał już do nas w czwartkowy wieczór. To świetnie, bo my lubimy spędzać wieczory przy piwku gaworząc na różne tematy. ;) W piątek, wczesnym rankiem, Jacek razem ze mną pojechał do pracy. Obaj zastanawialiśmy się co będziemy robić po powrocie z tak pięknym, szarym i deszczowym dniem. Oczywiście wpadliśmy na genialny pomysł.... Idziemy na rower! :D No to poszliśmy.
Było zimno. Było mokro. Było wietrznie. Ale jakże przyjemnie. :) Za cel obraliśmy sobie tereny dawnej fabryki amunicji w Brożku kolo Zasiek. Żeby nie było zbyt łatwo postanowiliśmy dojechać tam terenem zahaczając po drodze o jezioro Żurawno. Pierwsze kilometry minęły całkiem lekko. Był podjazd do Dłużka, potem kilka leśnych ścieżek i chwila oddechu nad Żurawnem. A ten oddech to się przydał, bo Jacek, jak to Jacek, trochę mnie przetyrał. :D Myślałem, że jak będzie po kontuzji, ze zrastającym się obojczykiem, to może dotrzymam mu kroku (korby?). No i niby dotrzymywałem ale lekko nie było, bo Jacek radzi sobie w terenie dziesięć razy lepiej ode mnie nawet mając do dyspozycji tylko jedną sprawną rękę. :D No cóż, w końcu to pogromca gór – stary lis, maratonowy wyjadacz, itd. :)
Gdy opuściliśmy piękne Żurawno czekał nas odcinek specjalny do Nowej Roli. Już po kilkudziesięciu metrach było niemal pewne, że zawrócimy, ponieważ naszym oczom ukazał się niecodzienny widok. Otóż zbliżając się do miejsca, w którym płynie sobie strumyczek o nazwie Tymnica okazało się, że okoliczne polany znajdują się pod wodą. Pod wodą był także mostek i droga, którą mieliśmy jechać. A wody było duuuużo...
Chwila zawahania i Jacek się pyta: Ściągamy buty? No nie wiem... Hmm... - zastanawiam się. Chyba damy radę?! Chyba nie jest głęboko... - ciągnie dalej. No właśnie ciężko powiedzieć... Wiesz Jacku, tam jest jeszcze drewniany mostek przez, który trzeba przejść a pod nim płynie rzeczka... - odpowiadam. Będziemy szli powoli. - nie odpuszcza. :D OK! - zgadzam się. :)
No i poszliśmy. Było to jakieś 300 metrów. Rowery na plecach. Woda do połowy ud. Adrenalina, zwłaszcza na mostku, skoczyła. Ale udało się. Wrażenia bezcenne. Mogliśmy jechać dalej.
Później nie było już tak ekstremalnie, jednak drogi którymi jechaliśmy często przypominały potoki, bo woda występująca z brzegów Tymnicy musiała znaleźć sobie nowy szlak dla swojego nurtu. Było nieźle. Po krótkim czasie staliśmy się ekspertami w dziedzinie pokonywania potoków wzdłuż i wszerz. Nie mieliśmy już na sobie jednej suchej nitki, tak więc padający deszcz nie robił już na nas większego wrażenia.
Minęliśmy Nową Rolę i na chwilę wpadliśmy na asfalt prowadzący do Gręzawy. Potem znów teren i tysiące kałuż, głębszych i tych mniej ekstremalnych. Każdorazowo wjeżdżając w nowe kałuże pojawiała się myśl i niepewność, czy aby na pewno nie będzie gleby – bo przecież nie wiadomo co znajduje się na dnie takiej kałuży, czy może głaz, czy jakaś kłoda? Tego dnia udało nam się przeżyć bez gleby. ;)
Po kilkunastu kilometrach wreszcie wylądowaliśmy na obrzeżach dawnej fabryki amunicji. Uwielbiam te tereny. Jacka zabrałem tam po raz pierwszy. Zwiedzanie sobie odpuściliśmy, bo robiło się coraz zimniej, a na poprawę pogody szanse były mniejsze niż trafienie szóstki w Totka. ;) W związku z tym skierowaliśmy się najkrótszą drogą do Brożka, następnie po płytach i bruku do Zasiek i została nam ostatnia, dwudziestokilometrowa, asfaltowa prosta do Lubska prowadząca przez Brody. Tutaj już nie było żadnej większej filozofii, jazda na zmiany ze średnią nie schodzącą poniżej 30 km/h. Przyjemnie było aczkolwiek pod koniec opadałem z sił – brak treningu robi swoje. :)
No i cóż tu dodać? Było arcyprzyjemnie. Po tym piwo smakowało pięć razy lepiej niż zazwyczaj. ;)
Późnym wieczorem wpadła do nas jeszcze śląsko-zagłębiowska ekipa w składzie: Kosmacz, Dariusz, Wiktoriusz i Igoriusz. Niestety zabrakło Anetki, która po raz kolejny udowodniła, że ma szlachetne serce. Piękne jest to, gdy człowiek potrafi poświęcać się dla innych i pomagać tym, którzy pomocy potrzebują najbardziej – i taka właśnie jest Żona Darka. :)
Udało się kolejny raz zmontować ekipę BS na weekendowy wyjazd. Tym razem na starcie wycieczki stawiło się... 13 osób. Nieźle! Oby tak dalej. :) Poniżej pełny skład. :) Aniołek Kasia Ala Agata Błażej Filip Tomek Marcin Jacek Michał Mateusz Żyła Młynarz – czyli ja ;)
Ekipa dopisała. Pogoda też. Wypad udał się w 100%. Śmiechu było co niemiara. :) To była niezwykle przyjemna i sielankowa setka.
Szczególne słowa uznania należą się dziewczynom, które świetnie poradziły sobie z długim dystansem. Agata, Asia, Ala i Kasia to twarde zawodniczki. Wyróżnić w tym składzie trzeba zwłaszcza Alę, która całą trasę pokonała na... rowerze miejskim – szacunek! :)
Niemal cała trasa była poprowadzona bocznymi drogami, tak by uniknąć dużego ruchu samochodowego. Część też prowadziła przez dukty leśne. Był też... mały odcinek specjalny prowadzący przez pola. :D Wszyscy dobrze się bawili.
Do najciekawszych miejsc odwiedzonych na trasie należy zaliczyć kościół w kształcie rotundy we wsi Stronia, krzyż pokutny w Kijowicach, cmentarz w Nadolicach, pałac w Borowej, domy Kargula i Pawlaka w Dobrzykowicach oraz... ambonę przy której wypiliśmy sobie po pysznym Piaściku!
Całej ekipie chciałem serdecznie podziękować za wielce przyjemne towarzystwo! Wszystkim serdecznie gratuluję pokonania ponad 100 kilometrów. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz przyjdzie nam wspólnie pokręcić. :) Cieszę się, że udało mi się poznać nowe, nadzwyczaj sympatyczne osoby!
Jako, że moja relacja nie jest szczególnie bogata w treść, to... polecam odwiedzić jeszcze blogi: - Kasi, - Michała, - Jacka, - Filipa, - Żyły. Miłej lektury! :)
Na grupowy atak szczytu Ślęży szykowaliśmy już się od kilkunastu dni. Choć pogoda w ostatnich dniach skutecznie zniechęca do jazdy na rowerze, to dziś motywacja była na tyle silna, że nikt z nas nie wystraszył się silnego wiatru wiejącego z północy z prędkością dochodzącą do 40 km/h... Nie wystraszyła też nikogo niska temperatura oraz groźba wystąpienia opadów deszczu...
O godzinie 10:00, pod Wieżą Ciśnień na Wiśniowej nastąpiło spotkanie ekipy. Na starcie stawiły się same znakomitości. ;P Kasia – druga połówka Błażeja... Boski Blase – czyli druga połówka Kasi... (znany jako Szef Wszystkich Szefów) Michał – najlepszy wrocławski Maratończyk... Filip – najlepszy wrocławski Geolog... Jacek – najlepszy poznański Biker... I oczywiście mój najlepszy, najukochańszy Aniołeczek. :) Tej cudownej szóstce towarzyszyłem i ja. :)
Mimo parszywej pogody wszyscy byli weseli i zdeterminowani, by wjechać rowerami na Ślężę. Ucieszony był zwłaszcza Jacek, który o zdobyciu Ślęży rowerem marzył już od dawna. Również Kasia miała dzisiejszego dnia swój ambitny cel, którym było pokonanie ponad 100 km i udowodnienie sobie, że ma siły na pokonanie trasy planowanej wyprawy nad Balaton. Reszta chciała po prostu popedałować, poplotkować, najeść się pączków i wrócić do domu bez sił. :D
Z Wrocławia ruszyliśmy w stronę Żórawiny, następnie kierowaliśmy się na Kobierzyce i przez Pustków Żórawski dojechaliśmy do Rogowa Sobóckiego, gdzie zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę w tamtejszej piekarni. Sobócka piekarnia słynie z przepysznych wyrobów i cieszy się sporą renomą. My zamówiliśmy sobie tam po pysznej (i drogiej!) kawce. Każdy też spróbował sobie jakichś pyszności, Błażej na przykład pałaszował pączki bez marmolady. :D Trzeba przyznać, że dojazd do Rogowa Sobóckiego był dość łatwy i nie kosztował sporo sił, bo na wielu odcinkach pomagał nam w jeździe wiatr. Najlepsze miało się zacząć.
Przejazd przez Sobótkę to pierwszy podjazd i sygnał, że zbliżamy się do górzystych terenów. Mijamy kolejne wioski i rozpoczynamy podjazd na Przełęcz Tąpadła. W międzyczasie odbijamy jeszcze na Źródło Życia, by napełnić bidony wodą. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na przełęczy. Naszym oczom ukazał się kamienisty podjazd na Ślężę. Chwilę odpoczywamy. Żartujemy sobie, że może poczekamy na przełęczy, a szczyt zdobędzie sobie Jacek, bo najbardziej mu na tym zależało. :D Ostatecznie... nie ma litości. :) Wszyscy przepuszczają atak na szczyt. Każdy robi to na swój sposób. ;) Trzeba przyznać, że wjazd na Ślężę nie jest łatwy. Wariant, którym wjeżdża się żółtym szlakiem z Przełęczy Tąpadła, to trochę ponad 3 km stromego podjazdu, na którym leżą luźne kamienie. Pokonywałem go dziś po raz czwarty i znów udało mi się wjechać bez wprowadzania. (yupiiiiiii! :D )
Na samym szczycie srogo wiało, widoki były dość mocno ograniczone przez chmury, wszystkim doskwierało przenikliwe zimno. Pozwoliliśmy sobie na spędzenie dłuższej chwili w Schronisku na Ślęży. Każdy się ogrzał, odpoczął oraz posilił się czym tylko chciał. ;) Wszystko co piękne... kiedyś się kończy. Po zjeździe ze Ślęży i Przełęczy Tąpadła czekała nas ciężka droga powrotna do Wrocławia. Ostatnie trzydzieści kilometrów trasy to była jazda w ciągle padającym deszczu. To była jazda pod wiatr, pod piekielne silny wiatr, który nie dość, że wymagał od nas sporego wysiłku, to potęgował dodatkowo uczucie zimna. Nie było to przyjemne. Mimo wszystko... jakoś humory nie chciały nas opuścić. :) Wesoło było nawet gdy mój dzielny Aniołek złapał kapcioszka. Zachowaliśmy zimną krew także wtedy, gdy... podczas wymiany dętki zgubiła się w trawie nakrętka od zacisku koła (brawa dla Filipa, który ją wypatrzył).
To nic, że droga do domu wydawała się nie mieć końca, i że pogoda nas nie oszczędziła. Ostatecznie wszyscy dotarliśmy na wrocławski Gaj i w dobrych nastrojach rozjechaliśmy się do domów. Każdy zadowolony, bo Ślęża została zdobyta, bo setka w miłym gronie została pokonana, bo miło minęła niedziela, bo... po prostu było fajnie. :)
Przyznam się, że do domku wróciłem dość mocno styrany. A głodny byłem jak wilk. Razem z Asią i Jackiem wcinaliśmy kolację tak szybko, że aż się uszy nam trzęsły. :D Po godzinie dziewiątej pożegnaliśmy Jacka, którego czekała jeszcze trzygodzinna podróż samochodem do Poznania (skąd on ma tyle siły?! ;) ). Szkoda, że weekend skończył się tak szybko. Na szczęście... za tydzień będzie następny. :D
Dzięki Wam wszystkim za super dzionek! Byliście dzielni. :D Ale najdzielniejsza była Kasia, która dzisiaj pokonała samą siebie. Przejechała 115 kilometrów i zdobyła Ślężę. Biorąc pod uwagę to, że zrobiła to w tak niesprzyjających warunkach atmosferycznych, to można śmiało stwierdzić, że drzemią w niej niesamowite możliwości. Także strzeżcie się węgierscy kierowcy! :D
Dziś mieliśmy z Asią ochotę na przejechanie stówki. :) Ochota była na tyle duża, że zdecydowaliśmy się na wyjazd pomimo ostrzeżeń o zbliżającej się chmurze wulkanicznych pyłów, które unoszą się nad większą częścią Europy po erupcji islandzkiego wulkanu Eyjafjallajokull (swoją drogą fajna nazwa :D ). To byłą dobra decyzja, bo pogoda nam dopisywała, chmur na niebie było niewiele, a przyjemność z jazdy olbrzymia. Trasę zaplanowaliśmy tak, by jej pierwszą połowę pokonać w kierunku północna-zachodnim, tak by później wracać do Wrocławia z wiatrem w plecy. Plan nie do końca się powiódł, bo... wiatr był dziś dość kapryśny i zmieniał swój kierunek w czasie naszej jazdy. :)
Troszeczkę poeksplorowaliśmy wioseczki położone na zachód od Wrocławia. Na kilka chwil zatrzymywaliśmy się w Jaszkotlach (uroczy kościółek), Kębłowicach i Gałowie. Dla nas najważniejsza dziś była jednak Lutynia, w której odwiedziliśmy kolegę z pracy Asi. Edziutek, bo o nim mowa, bardzo ucieszył się z odwiedzin. Posiedzieliśmy trochę przy stole z jego rodziną zajadając się pysznymi wafelkami i pijąc kawkę, pogawędziliśmy i pooglądaliśmy gospodarstwo. Po tym miłym spotkaniu pokręciliśmy się jeszcze trochę po Lutyni i ruszyliśmy w stronę wsi Błonia. Właśnie na polach pomiędzy Lutynią, Radakowicami, Łowięcicami i Błoniami została stoczona w 1757 roku słynna Bitwa pod Lutynią, w której pruskie wojska dowodzone przez króla Fryderyka Wielkiego pokonały austriacką armię – była to jedna z najważniejszych bitew wojny 7-letniej prowadzonej przez Prusy i Austrię w latach 1757 – 1763. Na pamiątkę tamtych wydarzeń postawiono pomnik Bitwy Lutyńskiej, który dziś z Asią odszukaliśmy – niestety niewiele z niego zostało, co gorsza jest on bardzo zaniedbany i pokryty napisami, wandali u nas nie brakuje.
Po wizycie przy pomniku postanawiamy z Asią zmienić nieco zaplanowaną wcześniej trasę – skracamy ją o blisko 30 kilometrów. Dzieje się tak dlatego, że musimy wrócić na godzinę 16:00 do Wrocławia. Trasa, choć skrócona, nadal nam się podoba. Wracamy do Wrocławia przejeżdżając przez wioski położone na południe od Odry. Robimy wizytę w sklepie spożywczym w Głosce i odpoczywamy też nad Odrą we wsi Warzyna. Później już tylko jedziemy. Po dotarciu do miasta kręcimy jeszcze kilkanaście kilometrów po ścieżkach rowerowych i zadowoleni przybywamy do naszego cudnego M-1. :D
Trasę zakończyliśmy z wynikiem 93 km – zabrakło do setki. :) Ja muszę jechać do Dusznik-Zdroju, Asia szykuje się do pracki. Mimo to, w godzinach wieczornych i tak dokładamy brakujące kilometry, Asia jadąc do pracy na rowerze, a ja jeżdżąc po mieście, gdy wróciłem z Dusznik. :) Tak więc udało się pokonać zamierzony dystans, odwiedzić Edziutka, odwiedzić kilka ciekawych miejsc, a przede wszystkim spędzić wolny czas w bardzo przyjemny i zdrowy sposób – tak jak lubimy. :)
Tego dnia wykorzystałem okazję do zrobienia dłuższego dystansu. Ładna pogoda i wolne popołudnie pozwoliły mi na to, by połakomić się na setkę. :)
Nie miałem konkretnego celu, nie była to wycieczka krajoznawcza, nie chciałem też odwiedzić jakiegoś konkretnego miejsca... Po prostu chciałem pojeździć. Bo tej jazdy trochę brakuje w tym roku („trochę brakuje” to dość delikatnie napisane ;) ).
Wyruszyłem na południe od Wrocławia. Po kilku chwilach, gdy już pożegnałem zgiełk uliczny, mogłem odetchnąć z ulgą i z przyjemnością pedałować po bocznych drogach asfaltowych. Przez kilka wiosek spośród tych, które dziś odwiedziłem, przejeżdżałem po raz pierwszy.
Jechało się bardzo przyjemnie, jedynie przeszkadzał momentami dość nieprzyjemny zachodni wiatr. W każdym razie niebo było pogodne. Wiosnę widać i czuć już co raz bardziej, wszędzie zaczyna robić się zielono. Jest co raz cieplej.
Jazdę zakończyłem po 76 kilometrach, udało mi się je pokonać niemal nie zsiadając z siodełka – czyli chyba nie jest jeszcze ze mną aż tak źle. :) Na trasę nie zabrałem dziś nic do jedzenia, ani nic do picia. Pieniędzy też nie miałem. A muszę przyznać, że po 40 kilometrach zaczęło mnie suszyć jak dzika po żołędziach.;) Po 50 bardzo zgłodniałem... Ale jakoś dałem radę. ;)
Po powrocie do Wrocławia udałem się jeszcze na Muchobór Mały, gdzie z moim Aniołkiem mieliśmy umówioną... lekcję tańca. :D Po moich tanecznych popisach pojechaliśmy jeszcze na małe spotkanko ze znajomymi u Bogusia. Było bardzo fajnie. Powrót do domu od Bogusia też był bardzo fajny, całkiem sympatycznie się cisnęło. :)
Nie choruję na tzw. "cyklozę".
Pokonywanie dystansu i własnych słabości, poznawanie nowych miejsc i ludzi (w niektórych można nawet się zakochać :D ), zdrowe i przyjemne spędzanie wolnego czasu - o to w tym wszystkim chodzi!
I tak właśnie wygląda ta moja zabawa z rowerem. :)
Uwielbiam jeździć długie dystanse i pokonywać podjazdy.
Kocham lasy, kocham góry, kocham jeździć. :)
Czasem bawię się w rowerowe rajdy na orientację ale najwięcej radości sprawia mi podróżowanie z sakwami. W wakacje 2009 roku wraz z moją kochaną Asią i przyjacielem Mateuszem pokonałem trasę Dookoła Polski. Łącznie przejechaliśmy niemal 4000 kilometrów w ciągu 30 dni. Na trasie towarzyszyli nam nasi Przyjaciele. Poza tym mam na swoim koncie wypady do Pragi, Wilna oraz na Bornholm. W głowie są kolejne plany. :)
Na blogu BIKEstats.pl dodaję regularnie i nieregularnie wpisy od czerwca 2006 roku. Można tam znaleźć tysiące zdjęć, oraz setki opisanych tras i relacji z wycieczek mniejszych i większych. :)
Trochę statystyki:
PRZEBIEG: 52'788 km (30.04.10)
MAX DYSTANS: 323,40 km (24.07.08)
MAX PRĘDKOŚĆ: 72,00 km/h (Puchaczówka, 20.09.09)
POWYŻEJ 300 km: 2 razy (stan na 19.03.12)
POWYŻEJ 200 km: 16 razy (stan na 19.03.12)
POWYŻEJ 100 km: 170 razy (stan na 19.03.12)