Wpisy archiwalne w miesiącu

Grudzień, 2009

Dystans całkowity:646.82 km (w terenie 182.60 km; 28.23%)
Czas w ruchu:39:57
Średnia prędkość:16.19 km/h
Maksymalna prędkość:49.24 km/h
Suma podjazdów:3394 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:53.90 km i 3h 19m
Więcej statystyk

KONIEC CUDOWNEGO ROKU

Czwartek, 31 grudnia 2009 · Komentarze(8)
Ależ to był rok!
Bardzo dobry!
Udany!

Oby rok 2010 był równie dobry, a może i lepszy. :)

Mogę się cieszyć z tego co było w 2009 roku.
Mogę się cieszyć nie tylko z rzeczy związanych z rowerem i to jest dla mnie najważniejsze.
Po prostu wydarzyło się dużo dobrego. :)

Tutaj skupię się na rzeczach rowerowych.

Rok 2009 to przede wszystkim spełnienie mojego marzenia, udało się zrealizować z powodzeniem wyprawę wzdłuż granic Polski. Marzyłem o tym bardzo długo i udało się! To że dokonałem tego ze swoją kochaną Asią i moim przyjacielem Mateuszem potęguje tylko radość z tej wyprawy. Oprócz tej wyprawy udało się też spędzić kilka rowerowych dni na Litwie, gdzie było również bardzo przyjemnie.

Rok 2009 to także starty z zawodach rowerowych na orientację. Zadebiutowałem na słynnym Harpaganie, wziąłem udział też w Odysei, Dymnie, a także ekstremalnych Grassorze i Nocnej Masakrze. Żałuję tylko, że nie udało mi się wystartować na Bike Oriencie. W tych wszystkich zawodach startowałem razem z moją Asią. Nasza wspólna jazda zaowocowała jej zwycięstwem w klasyfikacji generalnej Pucharu Polski – bardzo się cieszę z jej sukcesu!

Łącznie przejechałem 9775 kilometrów, do dziesięciu tysięcy już drugi rok z rzędu zabrakło niewiele. To nic. W kolejnym roku przełamię tę barierę. :)

Na rowerze spędziłem ponad 500 godzin.
W sumie zanotowałem 170 dni rowerowych.
Udało się przejechać 46 setek.
Oprócz setek, były też 2 dwusetki.
Większych dystansów niż 235 km nie stwierdzono. :)

Najlepsze w 2009 roku było to, że mogłem poznać dużo ciekawych osób związanych z rowerami. W dużej mierze to zasługa wyprawy „Dookoła Polski”. Co oczywiste, obok nowo poznanych osób, z którymi mogłem pojeździć, jak zawsze olbrzymią radość sprawiała mi radość ze wspólnego kręcenia z rodziną, przyjaciółmi i resztą znajomych.

To był niezwykle udany rok.
Rok marzenie. A wiem, że kolejne lata będą jeszcze lepsze. :)

Rok 2009 to masa przyjemnych wspomnień © Mlynarz

ŚNIEŻNIK ZDOBYTY!

Środa, 30 grudnia 2009 · Komentarze(47)
No i stało się.
To co od dawna chodziło mi po głowie ziściło się. Choć może nie w 100%, to najważniejsza część planu została wykonana.

Chciałem zdobyć Śnieżnik (1425 m n.p.m.), ale nie tak jak robi to większość ludzi.
Chciałem zdobyć Śnieżnik wyjeżdżając rowerem spod klatki mojego bloku na wrocławskich Krzykach, dojechać do Gór Złotych, pokonać je, pokonać kolejne podjazdy, pokonać śnieżne warunki panujące na szlaku i stanąć na szczycie tej osobliwej góry.
Chciałem to zrobić zimą.
Zrobiłem.

Śnieżnik zdobyty! © Mlynarz


Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem, można powiedzieć nawet, że w nocy, bo wystartowałem z mieszkania o 3:20, gdy niemal cały Wrocław spał.
Po przejechaniu kilku kilometrów znalazłem się poza granicami miasta, dookoła panowały ciemności, na niebie świecił księżyc i mieniły się miliony gwiazd, do płuc wdzierało się mroźne powietrze, a wszędzie gdzie nie spojrzałem widziałem bezgraniczną przestrzeń. Tylko od czasu do czasu, gdy przejeżdżałem przez przystrojone jeszcze świątecznie wioski, przypominałem sobie o bożym świecie.
A tak... wolność i można jechać przed siebie, do przodu.

Że życie nie jest bajką, wiedzą wszyscy, wiem też ja.
W mojej bajce problemem był... brak sił.
Po wtoczeniu się na pierwsze małe wzgórza spotkane na trasie wiedziałem, że to nie jest mój dzień. Po prostu brakowało mi mocy, choćbym nie wiem jak bardzo chciał, nie miałem mocnej łydki, by pociągnąć z siłą pokonywanie podjazdów.
Miałem jednak upór, i miałem też cel.
Celem było zdobycie Śnieżnika a miało mi w tym pomóc konsekwentne posuwanie się do przodu.
To nic, że jechało mi się ciężko.
Przebrnąłem jakoś przez nocny etap wypadu i dotarłem do Ząbkowic Śląskich, w których nieco się pokręciłem oglądając miejscowe zabytki.
Gdy opuściłem to ładne miasteczko zmierzałem do Kamieńca Ząbkowickiego. Było ciężko, miałem kryzys, po głowie chodziła mi myśl o tym, by jednak dać sobie spokój. Nie chciałem odpuścić.
Podczas gdy myśli w głowie kotłowały się i prowadziły ze sobą bój... pękł mi łańcuch w rowerze. Nie powiem żeby mnie to ucieszyło, bo naprawienie go przy pomocy skuwacza, którym dysponowałem nie było proste. W końcu udało się i można było jechać dalej.

Złoty Stok. Po dotarciu do tej miejscowości przywitały mnie góry. Zacząłem mozolnie pokonywać podjazd na Przełęcz Jaworową (707 m n.p.m.) w Górach Złotych, którą doskonale pamiętam z wyprawy „Dookoła Polski”. Dziś trudniej mi się na nią wjeżdżało niż podczas wyprawy, gdy ciągnąłem sakwy na przyczepce. Aż taki byłem słaby.
Trochę się ratowałem batonikami, czekoladą i kanapkami, które przygotowała mi Asia – niezbyt bardzo pomagało. Tak naprawdę, jeśli nie jest się przygotowanym do jeżdżenia po górach, jeśli za mało się jeździ na rowerze, to nie ma co liczyć na to, że nagle będzie się pokonywać podjazdy w stylu Pantaniego. Ja na to dziś nie liczyłem, pogodziłem się ze swoją słabością i... brnąłem do przodu.

Z przełęczy zjechałem do Lądka Zdroju. Odwiedziłem tamtejszy park i kierowałem się na Stronie Śląskie. Następnie kostką brukową i zaśnieżonym asfaltem do Kletna, za którym zjechałem z drogi i znalazłem się na górskim szlaku.
W tej chwili rozpoczęła się walka z górą, byłem na wysokości nieco ponad 700 metrów. Do zdobycia szczytu potrzebne jest drugie tyle pokonanego przewyższenia, a to nie było łatwe tego dnia, gdyż szlak (poruszałem się rowerowym ER2) w całości był zaśnieżony i oblodzony, często rower trzeba było pchać, bo niestety nie dało się wjeżdżać. W nawigacji bardzo pomagał mi GPS, który tego dnia pomyślnie przeszedł chrzest bojowy.

Ciężko, bo ciężko, ale krok po kroku brnąłem w stronę szczytu. Na trasie mogłem podziwiać piękne, białe zbocza Masywu Śnieżnika, które tego dnia wyglądały niesamowicie. Nad nimi było błękitne niebo i intensywnie świecące słońce – to sprawiało, że górskie krajobrazy oglądało się z podwójną przyjemnością. Wreszcie dotarłem do Schroniska na Śnieżniku, stamtąd zostało jedynie pokonanie zielonego szlaku (około 200 metrów przewyższenia), by stanąć na szczycie. Na tym odcinku rower trzeba było pchać, a czasem nawet wnosić. Nogi zapadały się w śniegu, lub ślizgały na oblodzonych kamieniach. Z góry schodziło wielu turystów, bo było stosunkowo późno. Wszyscy patrzyli się na mnie z niedowierzaniem.
Wreszcie dotarłem na szczyt. O godzinie... 16:00.

Po ponad dwunastu godzinach od wyjechania z Wrocławia mogłem cieszyć się nagrodą. Stałem na wysokości 1425 metrów nad poziomem morza. Stałem na białym, zasypanym śniegiem i skutym lodem szczycie Śnieżnika – góry, którą tego dnia tak bardzo chciałem zdobyć.
Podziwiałem przepiękny widok białych gór, za którymi chowało się już słońce. To było niesamowite.
Na szczycie byłem sam, nie było nikogo oprócz mnie i Treka.
Poczułem się wspaniale.
Ten bezkres gór i gwiżdżący w uszach wiatr, jego smagające lodowe podmuchy – tego chyba nigdy nie zapomnę. Zrobiło to na mnie olbrzymie wrażenie.

Pora była już późna, zostało mi 30 minut dobrej widoczności, dlatego należało szybko wracać ze szczytu. W mig znalazłem się pod schroniskiem. Tam założyłem kominiarkę, bo zrobiło się mroźno. Temperatura na szczycie była w okolicy –10 stopni Celsjusza.
Od schroniska został mi zjazd niebieskim szlakiem do Międzygórza. Na szczęście nie był bardzo oblodzony i w większości dało się jechać. Zjazd jednak był bardzo zachowawczy, bo widoczność słabła, a pod śniegiem czyhały pułapki, trzeba było uważać.
Po drodze do Międzygórza spotkałem ratownika GOPR-u. Zaczepił mnie i pytał czy nie zwieźć mnie autem na dół. Nie trzeba było. Chciałem jechać rowerem. Było mi ciepło, byłem zadowolony ze zdobycia szczytu, przez chwilę poczułem się mocniej niż jeszcze kilka godzin wcześniej. Wydawało mi się, że jestem w stanie wrócić do Wrocławia o własnych siłach, że dojadę na rowerze. To byłoby coś, pomyślałem, by zdobyć Śnieżnik wyjeżdżając z Wrocławia rowerem, a później jeszcze wrócić trzaskając przy tym łącznie trzysta kilometrów, a wszystko to zimową porą. Byłoby pięknie.

W Międzygórzu kupiłem w sklepie sok. Bo z napojów został mi jedynie termos z herbatą.
Trochę odpocząłem i za cel obrałem... Wrocław. Chciałem jechać przez Paczków, tak by wyszło mi łącznie 300 kilometrów. To wiązało się z tym, że po drodze muszę pokonać kilka górek. Wziąłem się do pracy. Najpierw czekał mnie spory zjazd z Międzygórza, dość mocno na nim zmarzłem, bo pęd lodowatego powietrza przenikał przez ubrania. Znalazłem się w Idzikowie. Tu zaczęły się podjazdy. Od czasu do czasu miałem z górki, ale niemal ciągle się wspinałem. Męczące to było, raz 100 metrów przewyższenia w górę, raz w dół.

Zmierzałem w stronę Przełęczy Kłodzkiej (483 m n.p.m.) drogą, którą odkryłem we wrześniu z Asią, kiedy to wybraliśmy się pojeździć w pewien weekend po Górach Złotych.
Strasznie byłem umęczony, miałem już dość. Teraz wiedziałem już, że sama silna wola nie wystarczy. Po prostu już organizm zaczynał się buntować, mówił że ma dość. Mogłem w siebie wrzucić kilogram batonów, ale to nie zastąpi braku snu, którego się domagał (przed wyjazdem spałem jedynie trochę ponad godziny), nie zastąpi to też braku formy. Po prostu czasem pewnych rzeczy nie da się zrobić, do pewnych rzeczy trzeba się odpowiednio przygotować.
Ja jednak chciałem udowodnić sobie, że dam radę. Byłem niezwykle zdeterminowany, by o własnych siłach dotrzeć do domu. Ta determinacja pękła jednak jak bańka mydlana, a równocześnie z nią... pękł mi łańcuch, drugi raz tego samego dnia. Tym razem, w środku pola, w ciemności mocuję się z awarią. Okazuje się, że ogniwo łańcucha zostało całkiem uszkodzone. Skracam go, choć już brakuje w nim trzech ogniw. Ten łańcuch jest totalnie zmasakrowany, jeździ w Treku już ponad 8000 km i ma za sobą wyprawę „Dookoła Polski”, był kilka razu skuwany, nie nadaje się do jazdy. Mimo, że jakoś go skułem to i tak za każdym przekręceniem korby przeskakuje na zębatkach, teraz już naprawdę odechciewa mi się jazdy. Myśl o tym, że organizm odmawia współpracy, że sprzęt się posypał, że przede mną ponad 100 kilometrów jazdy, że zima, że zimno, że ciemno, że brak snu, że mam dość, że nie mam siły, nie mam siły, nie mam siły, że nie mam siły...

Zdobyłem ostatni górski podjazd tego wypadu, zawitałem na Przełęczy Kłodzkiej, Chowam się w altance na parkingu. Siadam. Próbuję odpocząć, czuję jak nuży mnie sen. Jednym haustem wypijam cały termos herbaty, teraz dopiero czuję jak bardzo chciałem pić.
Siedzę w ciemności, w uszach ciągle mi dzwoni, dzwoni i nie chce przestać.
Zrezygnowałem.

Zadzwoniłem po Asię, poprosiłem by po mnie przyjechała samochodem
Po prostu odpuszczam.
Musiałem, tego dnia musiałem.

Asia jedzie po mnie autem w stronę Kłodzka, a ja jeszcze kręcę na rowerze do Barda. Musiałem się ruszać, bo przez godzinę siedzenia wychłodziłbym organizm, a tak miałem ciepło podczas jazdy.

W Przyłęku, koło Barda, kończy się moja dzisiejsza przygoda.
Pakuję rower do auta, z ulgą siadam na samochodowym fotelu, pałaszuję przygotowaną przez mojego Aniołka kanapkę. Ruszamy. Jest ciepło, bardzo ciepło, jak to dobrze że działa ogrzewanie. Początkowo rozmawiamy. Zaczyna padać śnieg, myślę sobie że gdybym był wciąż na trasie, to ten śnieg by mnie dobił już totalnie. Przytulam głowę do samochodowego zagłówka i zasypiam. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, zasnąłem...

Czy cieszę się z wyjazdu?!
I to jak!
Mimo tego, że zrezygnowałem z kontynuowania jazdy to starałem się. Zdobyłem Śnieżnik, póki miałem siły to stawiałem czoła przeciwnościom. Próbowałem. Nie udało się wrócić rowerem do Wrocławia – to nic. Czasem trzeba zrezygnować. Być może za dużo na raz chciałem zrobić a przecież nie byłem do tego odpowiednio przygotowany. Czym innym jest zrobienie 300 kilometrów jadąc po asfalcie z wiatrem w plecy, a czym innym pokonanie ich zimą jednocześnie mając na swoim koncie 3000 metrów górskich przewyższeń i wtaszczenie się na Śnieżnik. Do tego trzeba się przygotować – ja dziś nie byłem.
To że nie dałem rady dzisiaj, nie znaczy że nie spróbuję ponownie kiedyś. Bo spróbuję, tak samo jak spróbuję innych rzeczy.
Trzeba się rozwijać.

To był dzień! :)

TRASA:
Wrocław/Krzyki – Wro/Gaj – Wro/Wojszyce...
Biestrzyków -> Suchy Dwór -> Żórawina -> Żerniki Wielkie -> Bogunów -> Węgry -> Brzoza -> Brzezica -> Borów -> Piotrków Borowski -> Mańczyce -> Głownin -> Podgaj -> Karczyn -> Kondratowice -> Prusy -> Janowiczki -> Czerwieniec -> Zarzyca -> Janówka -> Targowica -> Ciepłowody -> Baldwinowice -> Bobolice -> Ząbkowice Śląskie -> Sosnowa -> Płonica -> Złoty Stok -> Orłowiec -> Lądek Zdrój -> Stojków -> Strachocin -> Stronie Śląskie -> Stara Morawka -> Kletno -> szlak ER2 -> Śnieżnik (1425 m n.p.m.) -> szlak niebieski -> Międzygórze -> Wilkanów -> Marianówka -> Idzików -> Kamienna -> Nowy Waliszów -> Ołdrzychowice Kłodzkie -> Rogówek -> Jaszkowa Górna -> Kolonia Gajek -> Laski -> Ożarów -> Dzbanów -> Przyłęk/k. Barda

Dzień budzi się do życia © Mlynarz


W oddali widać majaczące góry © Mlynarz


Krzywa wieża w Ząbkowicach Śląskich © Mlynarz


Ratusz w Ząbkowicach Śląskich © Mlynarz


Zamek w Ząbkowicach Śląskich © Mlynarz


Wiadukt w Kamieńcu Ząbkowickim © Mlynarz


Nysa Kłodzka © Mlynarz


Przyjemny jest widok takich wiosek w czasie jazdy © Mlynarz


Pogodę miałem rewelacyjną © Mlynarz


Płonica - wioska w okolicy Złotego Stoku © Mlynarz


Złoty Stok © Mlynarz


Przełęcz Jaworowa - początek podjazdu od strony Złotego Stoku © Mlynarz


Przełęcz Jaworowa - doskonale ją zapamiętałem z wyprawy :) © Mlynarz


Takie widoki miałem w czasie pokonywania przełęczy © Mlynarz


Sople lodu na górskim źródełku © Mlynarz


Przełęcz Jaworowa © Mlynarz


Śnieżnicki Park Krajobrazowy - na jego terenie znajduje się mój cel, Śnieżnik © Mlynarz


Góry Złote © Mlynarz


Uzdrowisko Wojsciech - Lądek Zdrój © Mlynarz


Droga do Kletna © Mlynarz


Słońce, droga i śnieg - pięknie się komponują © Mlynarz


Kleśnica - potoczek w okolicy Kletna © Mlynarz


Już na szlaku rowerowym ER2 © Mlynarz


Bardzo fajnie się nim poruszało, o ile nie było lodu © Mlynarz


Błękitne niebo w górach, to gwarancja pięknych widoków © Mlynarz


Im wyżej, tym poruszanie szlakiem stawało się cięższe © Mlynarz


Ku słońcu © Mlynarz


Jak dla mnie miodzio :) © Mlynarz


Drzewa zasypane śniegiem - Śnieżnik jest tuż, tuż. © Mlynarz


Tu już było bardzo ciężko wjeżdżać © Mlynarz


Biały grzbiet Masywu Śnieżnika © Mlynarz


Masyw Śnieżnika zimą jest przepiękny © Mlynarz


Jazda w takiej scenerii dostarcza olbrzymiej przyjemności © Mlynarz


Droga do Schroniska na Śnieżniku © Mlynarz


Słońce chowa się za górami © Mlynarz


Schronisko na Śnieżniku © Mlynarz


Zielony szlak prowadzący na Śnieżnik - jazda tutaj była już niemożliwa © Mlynarz


Na takie widoki czekałem © Mlynarz


Było warto się męczyć, bu móc oglądać świat z wysokości © Mlynarz


Śnieżnik już blisko © Mlynarz


Góry, góry, góry... © Mlynarz


Nagroda za wysiłek © Mlynarz


Ostatnie metry przed szczytem © Mlynarz


Zrobiło się późno, tuż przed Śnieżnikiem na niebie zawitał księżyc © Mlynarz


Już na szczycie! © Mlynarz


Na szczycie byłem sam © Mlynarz


Śnieżnik zdobyty! © Mlynarz


Czas wracać do domu. Zjazd ze Śnieżnika. © Mlynarz

GPS - MÓJ PIERWSZY RAZ Z NAWIGACJĄ

Poniedziałek, 28 grudnia 2009 · Komentarze(19)
Dziś wreszcie udało mi się przetestować urządzenie GPS, które znalazłem pod choinką... :)
Chyba musiałem być nadzwyczaj grzeczny w ciągu ostatniego roku skoro Mikołaj obdarzył mnie takim prezentem, a także innymi wspaniałymi – w większości rowerowymi. Mam wrażenie, że ktoś z mojego bliskiego otoczenia jest z nim w zmowie, bo doskonale trafił w moje gusta. ;)

Test wypadł pomyślnie. Jestem bardzo zadowolony. Zadowolony to tak naprawdę mało powiedziane, ja jestem wniebowzięty. GPS to jest coś o czym marzyłem od dawna. Jego posiadanie dostarczy mi teraz dużo dodatkowej frajdy w jeździe na rowerze i nie tylko. :)

Zanim nauczę się wykorzystywać wszystkie możliwości urządzonka pewnie minie trochę czasu. Dziś udało się opanować podstawy. Ale fajnie, że jest co odkrywać. :)
Im więcej możliwości i im bardziej sprzęt jest funkcjonalny, tym lepiej.
Zapewne czeka nas dużo wspólnych przygód. :)

Dzisiejsza trasa to pętla po wioskach na południe od Wrocławia. Na drogach niestety było mokro, bo cały dzień lekko popadywał deszcz. Temperatura niewiele powyżej zera i dość mocny wiatr. Jak nietrudno się domyślić nie były to komfortowe warunki do jazdy. Mimo to... jestem bardzo zadowolony z tej wycieczki. :D


TRASA:
Wrocław/Krzyki – Wro/Wojszyce...
Radomierzyce -> Żerniki Wrocławskie -> Smardzów Wrocławski -> Święta Katarzyna -> Sulimów -> Zębice -> Groblice -> Siechnice -> Blizanowice -> Trestno...
Wrocław/Opatowice – Wro/Niskie Łąki – Wro/Gaj – Wro/Krzyki

Trek - już z nawigacją. © Mlynarz

OPACTWO CYSTERSÓW W HENRYKOWIE

Niedziela, 27 grudnia 2009 · Komentarze(19)
Czas ruszyć się po bożonarodzeniowym lenistwie.
Choć jeszcze niedziela, to my z Aniołkiem zakończyliśmy dziś błogie leniuchowanie. :)
Aby spalić choć trochę kalorii dostarczonych podczas jedzenia wigilijnych specjałów (a trzeba wiedzieć, że mieliśmy dwie kolacje wigilijne w tym roku :D ) postanowiliśmy zrobić sobie seteczkę na rowerku. :)

Za cel wyjazdu obraliśmy Henryków, wieś na południu województwa dolnośląskiego, w której mieści się opactwo cystersów. Miejscowość ta jest też znana dzięki tzw. Księdze Henrykoskiej, w której znajduje się zdanie które jest uważane za najstarsze zapisane w języku polskim.

„Day, ut ia pobrusa, a ti poziwai” – „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywa, co współcześnie oznacza: „Daj, niech ja pomielę na żarnach, a ty odpoczywaj”.

Linki:
Henryków,
Księga Henrykowska,
Klasztor Księgi Henrykowskiej.

Było zimno, bo lekko powyżej zera. Mimo to przyjemnie nam się pedałowało, choć momentami bywało chłodnawo – trochę za lekko się ubraliśmy.
Po drodze pokonaliśmy kilka hopek, więc czasem trzeba było się bardziej wysilić. ;)
W Henrykowie byliśmy zaraz po zapadnięciu zmroku, to wynik tego, że z domu wyjechaliśmy dopiero o... 13:13. :)
Spędziliśmy kilka chwil na terenie opactwa, pozaglądaliśmy w zakamarki i trzeba było śmigać z powrotem do Wrocławia.
Powrót był bardzo przyjemny i dość szybki, bo pokonaliśmy 62 kilometry praktycznie w ogóle nie zatrzymując się po drodze. Widać, nie mogliśmy się doczekać domku, ciepłej herbatki i gorącego prysznica. :)

Wypad bardzo udany.
Oby więcej takich.

TRASA:
Wrocław/Krzyki - Wro/Wojszyce...
Biestrzyków -> Suchy Dwór -> Żórawina -> Żerniki Wielkie -> Bogunów -> Węgry -> Brzoza -> Brzezica -> Borów -> Piotrków Borowski -> Mańczyce -> Głownin -> Podgaj -> Karczyn -> Kondratowice -> Prusy -> Janowiczki -> Czerwieniec -> Zarzyca -> Janówka -> Targowica -> Stary Henryków -> Henryków -> Brukalice -> Wadochowice -> Kazanów -> Biały Kościół -> Strzegów -> Strzelin -> Bierzyn -> Zielenice -> Uniszów -> Mańczyce -> Piotrków Borowski -> Borów -> Brzezica -> Brzoza -> Węgry -> Bogunów -> Żerniki Wielkie -> Żórawina -> Suchy Dwór -> Biestrzyków...
Wrocław/Wojszyce -> Wro/Krzyki

Trochę fotek:

Klasztor cysterski w Henrykowie © Mlynarz


Klasztor cystersów w Henrykowie © Mlynarz


Księga Henrykowska © Mlynarz


Aniołek u klasztornych wrót © Mlynarz


Brukalice - tablica upamiętniająca zapisanie pierwszego zdania w języku polskim © Mlynarz


Aniołek na trasie - za nią długa droga © Mlynarz


Pałac w Mańczycach © Mlynarz


Zachodzące słońce nad stawem w Mańczycach © Mlynarz


Zimowe niebo - błękit i róż © Mlynarz

BOŻE NARODZENIE 2009

Czwartek, 24 grudnia 2009 · Komentarze(13)
Wszystkim koleżankom i kolegom bikerom, z BIKEstats.pl i nie tylko,

chcę życzyć wesołych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia!

Niech będą dla Was chwilą wytchnienia od codzienności,

niech mijają w radosnej, ciepłej i rodzinnej atmosferze!


I żeby nie było, że nie znam kolęd... :D

NOCNA MASAKRA 2009

Sobota, 19 grudnia 2009 · Komentarze(26)
CZYLI PIĘTNAŚCIE GODZIN...
...W PIĘTNASTOSTOPNIOWYM MROZIE.


MAMY PUCHAR! :)
Mamy Puchar! :) © Mlynarz



Nocna Masakra to ostatnia z rowerowych imprez na orientację w sezonie 2009, która wchodzi w cykl Pucharu Polski w Maratonach Rowerowych na Orientację. To zarazem jedna z najciekawszych imprez, bo zawodnicy walczą na trasie o długości 200 km w najdłuższą noc w roku. Na odnalezienie wszystkich punktów kontrolnych regulamin przewiduje piętnastogodzinny limit jazdy. Start trasy następuje o godzinie 16:30 od tego momentu, w kompletnych ciemnościach, aż do godziny 7:30 wszyscy zmagają się z trudami trasy przygotowanej przez Daniela Śmieję – organizatora całej imprezy.

Start w tegorocznej Nocnej Masakrze był szczególny dla Asi i dla mnie. Na początku roku postanowiliśmy, że postaramy się wspólnie walczyć na trasie zawodów wchodzących w cykl Pucharu Polski, by mój Aniołek mógł powalczyć o miejsce w pierwszej trójce klasyfikacji generalnej. Wszystko szło zgodnie z planem, były udane starty na Dymnie i Grassorze, był debiut na Harpaganie, była przygoda z Odyseją i samotny start Asi na Bike Oriencie. I w końcu okazało się, że tuż przed ostatnimi zawodami pucharowymi... Asia ma szansę wygrać klasyfikację generalną! :)
By tego dokonać, trzeba wygrać Nocną Masakrę. Zadanie nie należało do łatwych, ponieważ są to wymagające zawody. Dodatkowo inni także nie składali broni i to sprawiło, że losy Pucharu Polski w klasyfikacji kobiecej ważyły się do ostatnich minut Nocnej Masakry... :)

Choć początkowo istniało ryzyko, że w imprezie możemy nie wystartować, to na szczęście, na dziesięć dni przed zawodami Asia dostała w pracy zielone światło.
Należało pomyśleć nad tym, jak najlepiej przygotować się do startu. I nie chodzi tu wyłącznie o przygotowanie kondycyjne. Ważniejsze było to, by zadbać o posiadanie odpowiedniego oświetlenia na trasie, by skompletować niezawodny ubiór, który pozwoli wytrzymać przez piętnaście godzin jazdy na siarczystym mrozie, trzeba też było pomyśleć o zabraniu na trasę picia w termosach, pożywienia i zapasu baterii do lampek. Dużo tego, ale te wszystkie czynniki mają ogromne znaczenie na Nocnej Masakrze, bo przecież co komu po kondycji, jak po dwóch godzinach będzie przemarznięty?! A co w sytuacji, gdy picie w bidonie zamarznie, a na trasie nie uświadczysz otwartego sklepu?! Pamiętaliśmy o tym wszystkim przed startem i postanowiliśmy tego nie lekceważyć. :)
Już kiedyś spróbowałem swoich sił z tą imprezą. W 2007 roku, po ponad dziewięciu godzinach kluczenia, z zamarzniętym bidonem, zmęczony i rozbity psychicznie (no może nie do końca :D ) zjechałem do bazy zawodów zdobywając zaledwie... dwa punkty. :)
Teraz chciałem zamazać pamięć o tamtym niepowodzeniu. Chciałem wykluczyć błędy, które popełniłem wtedy, by kolejny start w Masakrze zakończyć z zadowoleniem.

Przez kilka poprzedzających start wieczorów sprawdzałem w leśnych i mroźnych warunkach jak przy bardzo niskiej temperaturze radzi sobie mój ubiór. Nie posiadam niestety super rowerowych ciuszków, musiałem ratować się tym co mam. Kilka warstw cienkich swetrów, cienki golf, koszulka termoaktywna, kurteczka, spodnie moro, dresy, spodnie rowerowe, kominiarka, opaska na uszy, czapka, zwykłe letnie buty SPD, ochraniacze na SPD, dwie pary skarpet, matysowe rękawiczki Rogelli – to musiało wystarczyć i wystarczyło. W butach umieściliśmy też z Asią chemiczne ocieplacze ale średnio to się sprawdziło (nie daliśmy im dostatecznie się rozgrzać na powietrzu).

Oświetlenie pomógł nam skompletować Błażej za co bardzo mu dziękujemy. Poza tym co nam pożyczył mieliśmy swoje przeciętne lampki diodowe. To też było dla nas wystarczające. :)

Kolejna ważna kwestia: picie i jedzenie. Na trasę zabraliśmy... aż cztery termosy. Dodatkowo bidon z napojem i dwie puszki napojów energetycznych. To co nie było w termosach wypiliśmy jako pierwsze, bo po 3 godzinach zamieniłoby się w lód. Picie z termosów, a było tego prawie cztery litry, starczyło nam do końca Nocnej Masakry – dzięki temu mogliśmy na bieżąco uzupełniać płyny w organizmie i rozgrzewać się pijąc gorącą herbatę. :)
Jedzenie to tradycyjnie: batoniki i kanapki. Jedno i drugie zamarzało ale było jadalne. :D

Próbę generalną jazdy w arktycznych warunkach zrobiliśmy z Asią dzień przed startem jeżdżąc po lasach w okolicach Jasienia.


DZIEŃ STARTU

W sobotę wstaliśmy około dziesiątej rano. Zjedliśmy pożywne śniadanie (pyszny makaron z sosem i kurczakiem) przygotowane przez moją Mamę. To czego nie zdołaliśmy spałaszować w domu zapakowaliśmy w termiczny pojemnik i zabraliśmy do miejscowości Długie, gdzie mieściła się baza zawodów.
Zaraz po śniadaniu wrzuciliśmy do auta rowery i resztę sprzętu, by po przejechaniu 200 kilometrów być na miejscu imprezy. Szybka rejestracja, składanie rowerów i przygotowanie się do startu – czas szybko upływał i znów zdążyliśmy ze wszystkim na ostatnią chwilę. :)

W bazie zawodów spotkaliśmy Tomka, Piotrka Banaszkiewicza, Damiana, Kitę, Wikiego i jeszcze trochę znajomych twarzy. :)

Przed 16:30 rozdanie map. My z Asią nie spieszymy się ze startem. Wolimy w bazie, w ciepełku, przyjrzeć się spokojnie mapie i zastanowić się nad kolejnością zdobywania punktów kontrolnych. Postanawiamy, że najpierw zgarniemy punkt najbliżej położony bazy, a później będziemy jechać ciągle na północ zdobywając położone po drodze punkty. W zależności od tego jak będzie nam szło, na trasie w którymś momencie zadecydujemy o odwrocie i zaczniemy wracać do bazy kierując się na południe – oczywiście zgarniając po drodze tyle punktów ile się da. ;)
Ruszamy!

PK 6 – szczyt górki
Jest nam ciepło, jest wesoło.
Wyjeżdżamy z bazy, pod kołami rowerów skrzypi śnieg.
Jedziemy, jedziemy... zawracamy. Już na starcie troszkę się zapędziliśmy. :D
Na szczęście szybko się połapujemy i wjeżdżamy do lasu tam gdzie trzeba. Trochę zabawy z linijeczką i docieramy w okolice górki, na której jest szczyt. Razem z nami jest tam sporo innych bikerów. Wszyscy wyglądają na zdezorientowanych, ile osób, tyle pomysłów na zdobycie punktów – wygląda to bardzo chaotycznie. W końcu my z Asią postanawiamy porzucić rowery przy drodze i wdrapać się na górę poszukując szczytu, bo przecież więcej gór w okolicy nie ma. :D
Punkt udaje się odnaleźć w miarę szybko, choć powoli nachodziły mnie czarne myśli.
Po znalezieniu punktu... trzeba znaleźć rowery. ;)
Podobnie jak Damian z Kitą zeszliśmy nie po tej stronie góry co trzeba, jednak po jej obejściu rowery zostały zlokalizowane. :D

PK 2 – dąb na skrzyżowaniu przecinek
Teraz kierujemy się w stronę miejscowości Licheń. Po kilku chwilach wyjeżdżamy z lasu i przez kilka minut suniemy polną drogą. To był bardzo przyjemny odcinek. Jechaliśmy po gładkim śniegu, dookoła hektary białego puchu, a gdzieś w oddali majaczące światła w domach.
W Licheniu natrafiamy na rozwidlenie dróg, oczywiście wybieramy jedyną słuszną. :D
Następnie czeka nas kilka kilometrów leśnej nawigacji – poszło sprawnie. Niemal zderzyliśmy się z dębem, na którym wisiał lampion z punktem. ;)

PK 11 – brzoza na granicy kultur
Teraz czeka nas dość długi przejazd ale raczej łatwy. Wystarczy wyjechać z lasu, a później asfaltami pognać do Górzna skąd do punktu niemal prosta droga. Z lasu udaje wyjechać się bezbłędnie. Wypadamy w Pielicach obok ładnego kościółka. Asia w tym miejscu wymienia baterie w czołówce, a ja... oglądam domki szachulcowe.
Wyjeżdżamy na asfalt. Jedzie się przyjemnie, leży na nim cienka warstwa śniegu, nie jeżdżą praktycznie żadne auta.
Tylko ciemność, przestrzeń, siarczysty mróz, śnieg, powiewy lodowego wiatru i my... (a w głowie myśli o wannie pełnej gorącej wody, ciepłym łóżeczku i grzanym winie... :D )
No nic! Trzeba jechać. :)
Z Górzna bez problemu trafiamy na interesujący nas punkt.
Po jego zdobyciu robimy dłuższą przerwę na jedzenie i picie. Jak dobrze mieć gorącą herbatę!
Okazuje się też, że przy takich postojach robi się zimno, dlatego nie warto zatrzymywać się na dłużej i wytracać ciepła wytworzonego przez organizm.
Na tym punkcie też fundujemy sobie kilka przebieżek... Tak, tak, biegaliśmy truchtem. Dzięki temu rozgrzewamy palce u stóp, które w czasie jazdy na rowerze po kilkudziesięciu minutach marzną. Taki bieg jest niezwykle pomocny.

PK 4 – koniec przecinki, skraj skarpy
Wracamy do Górzna po naszych śladach. Następnie przejeżdżamy przez Ostromęcko, gdzie miejscowi widząc nas na rowerach proponują... wino na rozgrzewkę. :)
My jednak jedziemy dalej na Bierzwnik i Płoszkowo, za którym znów wjeżdżamy w las. Znów przemierzamy dziesiątki zaśnieżonych przecinek przyjemnie sunąc sobie w stronę punktu. Wszystko idzie nam bardzo dobrze ale im bliżej punktu tym więcej wątpliwości (przy mapie w skali 1:100000 o to nie trudno), na szczęście byli tu przed nami inni. Korzystamy z tego i po śladach, bez stresu docieramy tam gdzie trzeba. ;)

PK 10 – szczyt górki
Po zdobyciu czwórki przyjemnie jedziemy w stronę asfaltu driftując sobie na śniegu. :)
Zaraz po wyjeździe z lasu mijamy się z radiowozem Policji. Myślałem, że będą chcieli nas zatrzymać, bo rower w środku zimy, w środku nocy, przy takim mrozie... To chyba podejrzane. :)
Mijamy zabudowania Zieleniewa, skręcamy na polną drogę i znów przed nami bezkresne połacie śniegu!
Za dużych gór to przed nami nie ma ale znajdujemy jakieś drobne wzniesienie. Rośnie tam jakieś drzewko... A na drzewku wisi jakaś biało-czerwona kartka. Chyba tego szukaliśmy. :)
Tu znów robimy sobie przerwę, uzupełniamy kalorie, uzupełniamy płyny.

Mamy całkiem niezły czas więc decydujemy się, by zdobyć dwunastkę, najdalej na północ wysunięty punkt. Jeśli pójdzie nam sprawnie to zaczniemy wracać do bazy mając możliwość zdobycia jeszcze pięciu punktów w drodze powrotnej! Ta myśl bardzo rozpala naszą wyobraźnię („mamy już pięć punktów, zdobywamy dwunastkę a potem jeszcze chociaż cztery, może pięć, kto wie, może uda nam się zajechać do bazy z jedenastoma punktami?! Przecież jest zapas picia, zapas jedzenia, jest nam ciepło.”)
Do dwunastki mamy aż trzy możliwości dojazdu:
- możemy wyjechać za mapę (droga wydaje się najkrótsza ale boimy się ryzyka, bo nie wiadomo co czeka nas „za mapą”),
- dłuższy przejazd asfaltem przez Zieleniewo i Brzeziny (banalna nawigacja ale długa droga),
- i coś pośredniego, czyli jechać z Zieleniewa na miejscowość Kołki, zrobić skrót lasem i dojechać asfaltem do punktu.
My wybraliśmy to ostatnie rozwiązanie, czyli takie jakby pośrednie. W Zieleniewie widzieliśmy drogowskaz na Kołki, więc uznajemy że będzie tam łatwo dojechać. Nic bardziej mylnego!
Jeszcze zanim zdążyliśmy wyjechać z Zieleniewa... zatrzymuje nas Policja. :D
Tym razem nam nie odpuścili. Na szczęście Asia wytłumaczyła panu w mundurze jak wielki błąd popełnia zadzierając z nami i puszczają nas wolno. ;)
Skręcamy na Kołki tak jak drogowskaz pokazuje. Przed nami cztery kilometry, a więc za jakieś 15-20 minut będziemy w Kołkach. No cóż. Gdzieś byliśmy. :D
Generalnie... Ponad godzina błądzenia, kluczenia, jeżdżenia po ścieżkach między młodnikami, zdobycie kilku okolicznych szczytów i... wracamy do punktu wyjścia. :/
Straciliśmy dużo czasu i dużo sił.
Szkoda.
Odpuszczamy już dwunastkę, bo nie chcemy ryzykować spóźnienia się na metę (to skutkuje punktami karnymi).
Mimo tej znacznej straty wciąż mamy jeszcze sporo czasu i wciąż możemy zdobywać punkty,
Nie załamujemy się.
Walczymy dalej.

PK 8 – skrzyżowanie przecinek, drzewo 5 m na N
Z Zieleniewa, do którego wróciliśmy po niepowodzeniu przy zdobywaniu dwunastki, jedziemy asfaltem do Brzezin. Sześć kilometrów dzielące te dwie miejscowości wydaje nam się dłużyć w nieskończoność. Oboje zbieraliśmy myśli i po prostu konsekwentnie jechaliśmy do przodu.
Za Brzezinami znów się koncentrujemy. Wjeżdżamy w las, typując dobrą drogę, pilnujemy wszystkich skrzyżowań, odmierzamy odległość. W końcu zatrzymujemy się na skrzyżowaniu przecinek. Mówię do Asi: „to na 100% tutaj, jak na tym drzewie nie ma punktu to wytarzam się w śniegu”. :D
Byłem pewien, że dobrze trafiliśmy ale... punktu nie ma. Myślę sobie, że to że nie ma go na drzewie, na którym powinien być, nie oznacza jeszcze, że w ogóle go nie ma, bo przecież to na 100% jest właśnie TA przecinka. „A może Danielowi pomyliły się kierunki w opisie?” – pytam Asi. Sprawdzamy. Tak, pomyliły mu się. :)
Punkt był na południe od przecinki, a nie na północ.
Na szczęście szybko się w tym wszystkim zorientowaliśmy, dzięki czemu nie straciliśmy zbędnego czasu. :)

PK 15 – skrzyżowanie przecinek
Droga do tego punktu to... „brukowa mordęga”. Najzwyczajniej w świecie, trzeba było pokonać dużo kilometrów poruszając się po straszliwie niewygodnej kostce brukowej. To telepanie sprawiło, że bardzo zaczęły boleć mnie ramiona, które i tak już nieźle dostały od wożenia plecaka z termosami. ;)
W połowie drogi między punktami stwierdzamy z Asią, że o wiele wygodniej jeździ się leśnymi drogami niż tym świńskim brukiem. Dlatego też tam gdzie się da zjeżdżamy do lasu i omijamy katorżniczą drogę z kamienia polnego.
Do samego punktu docieramy bez większych problemów, jak zawsze w przypadku odnajdywania przecinek bezcenna jest linijka. :)
Dajemy sobie chwilę na łyk gorącej herbaty. Analizujemy mapę, sprawdzamy czas i stwierdzamy, że zaatakujemy jeszcze jeden punkt wracając do bazy. Na więcej nie starczy nam czasu, bo zostało trochę ponad dwie godziny.

PK 16 – linia wysokiego napięcia, drzewo 5 na E
Jaka szkoda, że nie mamy już dużo czasu do dyspozycji, bo jedzie nam się całkiem przyjemnie.
Opuszczamy las i wyjeżdżamy w miejscowości Radęcin.
Jadąc po przykrytym śniegową kołdrą asfalcie mijamy kolejne uśpione wioseczki
Docieramy do Słowina i tam odbijamy na polną drogę. Jedziemy na zachód w stronę linii wysokiego napięcia. Zaraz za nią skręcamy do lasku i docieramy do skrzyżowania z przecinką. Na chwilę się zatrzymujemy, by upewnić się czy to ta właściwa. Wygląda na to, że tak więc skręcamy. Punkt zdobywamy wspólnie z Wikim i Damianem, którzy dojechali na niego od innej strony.

To tyle. Mamy osiem punktów, czeka nas jeszcze powrót do bazy, jakieś 15-16 kilometrów ale zdecydowana większość to asfalt. Wyjeżdżamy w wiosce Klasztorne, przejeżdżamy przez Dobiegniew. Na drodze jest bardzo ślisko. Jest już po szóstej rano i zaczyna jeździć coraz więcej aut. Nie możemy doczekać się dojazdu do bazy. Droga dłuży się strasznie.
Już trochę zmęczenie daje się we znaki, chce się spać.
Na mecie meldujemy się o 6:58.
Jesteśmy zadowoleni ze swojego wyniku. Mogło być jeszcze lepiej ale my cieszymy się z tego co udało nam się osiągnąć. :)

Pakujemy sprzęt do auta. Przebieramy się. Jemy śniadanie i ogrzewamy się przy kominku w bazie wymieniając wrażenia z jazdy z innymi uczestnikami. Jest bardzo sympatycznie.
Około godziny dziesiątej Daniel ogłasza wyniki. Nas interesuje ten najważniejszy. Jesteśmy ciekawi jak poszło dziewczynom rywalizującym z Asią.
Chwila niepewności i usłyszeliśmy:
„Zwyciężczynią na trasie rowerowej została... Joanna Zabielska!” – znaczy się mój Aniołek. :)
Asia odbiera puchar za zwycięstwo w Nocnej Masakrze. To dla nas ogromna radość. Jestem z niej bardzo dumny. :)
Jeszcze większą radością jest fakt, że tym zwycięstwem zapewniła sobie pierwsze miejsce w Pucharze Polski!
Nasz tegoroczny plan zrealizowaliśmy z nawiązką! Celowaliśmy w podium i trafiliśmy w sam środek, w najwyższy jego stopień!
Gratuluję Ci Kochanie! Bo byłaś bardzo dzielna! :)

Nocna Masakra 2009...
Przeszła już do historii. Zostaną po niej piękne wspomnienia.
Udało nam się pokonać pogodę, udało nam się znów pokonać własne słabości.
Asia zajęła pierwsze miejsce, mi wyszło siedemnaste.
Cieszymy się z tego. :)
Przy okazji mieliśmy przyjemność pokonać tyle kilometrów w śnieżnej, zimowej scenerii. To świetna sprawa!
Ta impreza to była także możliwość spotkania się z naszymi przyjaciółmi tuż przed Świętami Bożego Narodzenia.
Cieszy fakt, że im także start w Nocnej Masakrze wyszedł znakomicie.
Tomek z Piotrkiem zdobyli 12 punktów kontrolnych i dzięki temu uplasowali się na trzeciej pozycji. :)

Cel osiągnięty!
Asia w tym roku wygrała Nocną Masakrę, wygrała Puchar Polski, zajęła drugie miejsca na Dymnie i Grassorze.
Co najważniejsze spełniła swoje marzenie objeżdżając na rowerze dookoła Polskę.
Nie można też zapomnieć o wspaniałym wypadzie na Liwtę i wielu innych arcyprzyjemnych rowerowych (i nie tylko) chwilach.
Jako, że jej szczęście to moje szczęście... jestem podwójnie szczęśliwy! :D

Co dalej?
Zobaczymy.
To nasza słodka tajemnica. ;)

PRZEBIEG NASZEJ TRASY


TROCHĘ ZDJĘĆ:
Na jednym z punktów kontrolnych © Mlynarz


Kokpit nawigatora © Mlynarz


Trek podczas Nocnej Masakry 2009 © Mlynarz


By rozgrzać palce u nóg trzeba było od czasu do czasu potruchtać © Mlynarz


Ciepła herbata na trasie Nocnej Masakry - to skarb. © Mlynarz


Kolejny punkt zdobyty! © Mlynarz


Oblicze Zwycięzcy. :) © Mlynarz


Paź Królowej na trasie. Zawsze wierny. :D © Mlynarz


Dom szachulcowy w Pielicach © Mlynarz


Już na mecie. Długie - łódki nad jeziorem Lipie © Mlynarz


One pilnowały rowerów. ;) © Mlynarz


Zdobywcy brązowych medali - Tomek i Piotrek © Mlynarz


Jak zawsze uśmiechnięty Kita. © Mlynarz


Puchary dla najlepszych! © Mlynarz


Jeden z pucharów przypadł mojemu Aniołkowi. :) © Mlynarz

MINUS TRZYNAŚCIE Z ANIOŁKIEM

Piątek, 18 grudnia 2009 · Komentarze(10)
Wreszcie do Jasienia przyjechał mój Aniołek! :)
Oczywiście wspólnie musieliśmy zrobić próbę generalną przed jutrzejszym startem w Nocnej Masakrze.

Jak już uwinąłem się z wieszaniem lampek na drzewkach w ogródku, zjedliśmy obiadek i pojechaliśmy na chwilę do Lubska. Po powrocie zajęliśmy się montażem lampki czołowej do kierownicy roweru Asi. Misja zakończyła się powodzeniem. Przy pomocy sznurka i taśmy klejącej uzyskaliśmy profesjonalne mocowanie. :D

Oświetlenie na Nocną Masakrę gotowe.
Ubraliśmy się porządnie i pognaliśmy do lasu gdy tylko zrobiło się ciemno. Towarzyszył nam prószący śnieg. Wszystkie drogi dookoła białe. Świetnie jeździło się po śnieżnym puchu w lesie. Po jakimś czasie nabiera się pewnej wprawy w poruszaniu się po drogach w takich warunkach – jest naprawdę fajnie. :)

Dla nas najcenniejsze tego dnia było jednak sprawdzenie ciuchów. W temperaturze minus trzynaście stopni spędziliśmy dwie godziny i… cały czas było nam ciepło. Także rewelacja! Trochę czuć było zimno przy palcach stóp ale radziliśmy z tym sobie. Z resztą na Nocną Masakrę przygotowaliśmy jeszcze pewien drobny patent, który ma sprawić, że w butach będzie ciepło… :)

Jazda w śniegu, po leśnych duktach i drogach między wioseczkami była bardzo przyjemna i niezwykle klimatyczna. Tereny, które zawsze oglądam za dnia, w nocy pokazują swoje drugie oblicze. Mało tego, udało nam się dziś odkryć przypadkiem grób nieznanego żołnierza przed Biedrzychowicami Dolnymi. Przejeżdżałem obok niego wielokrotnie i nigdy, do tej pory, go nie zauważyłem.
Przed samym Jasieniem wykręciłem 35,8 km/h - to chyba mój śnieżny rekord prędkości. ;)


Po powrocie skupiliśmy się na błogim odpoczynku w gronie rodzinnym.
Miło. :)


Jahoo! Jej śniegi, mróz i mrok nie są straszne. :) © Mlynarz


Nie chcę być gorszy. ;) © Mlynarz


Dziś odkryłem wadę kominiarek... nie można się w nich całować. ;) © Mlynarz


Nocnomasakrowy Aniołek :) © Mlynarz


Grób nieznanego żołnierza w okolicy Biedrzychowic Dolnych © Mlynarz


Wieża kościelnej bramy w Biedrzychowicach Dolnych © Mlynarz


POLSKA! :) © Mlynarz


Świąteczny Aniołek :) © Mlynarz


Nowy patent - czyli jak zamocować czołówkę do kierownicy roweru... Potrzebne: SZNUREK i oczywiście... TAŚMA KLEJĄCA! :D © Mlynarz


A teraz patent na zamontowanie licznika do górnej rury ramy. Potrzeby jest kawałek... wykładziny i jeszcze kilka rzeczy. (to pomysł Asi) :) © Mlynarz

SKRZYPIĄCY ŚNIEG

Czwartek, 17 grudnia 2009 · Komentarze(12)
CZYLI WIECZORNA JAZDA PO ZAŚNIEŻONYM LESIE

Dziś ponownie ruszyłem na Treku do lasu zaraz jak zrobiło się ciemno.
Podobnie jak wczoraj bardzo mi się podobało, nawet bardziej, bo spadł śnieg. :)
Super sprawa tak sobie sunąć rowerem po ciemku przez środek zaśnieżonego lasu.
Jedyne słyszalne odgłosy to szum drzew i skrzypiący śnieg pod kołami.
Rewelacja!

Warunki do jazdy w lesie są bardzo fajne, bo na zamarzniętej ziemi leży śniegowy puch – bardzo dobrze się po tym jeździ. Pod spodem nie ma lodu ale od czasu do czasu można wjechać w pułapkę w postaci przykrytej lodem i śniegiem kałuży. :)
Na asfaltach, między wioskami jest niezła ślizgawka ale nie ma jeszcze tragedii.

Jestem bardzo zadowolony z dzisiejszej jazdy. Pomijając fakt, że była arcyprzyjemna trzeba też przyznać, że dała mi dużo korzyści. Ciuchy na mrozie się sprawdzają, oświetlenie też jest satysfakcjonujące, podczas jazdy nasunęły mi się pewne wnioski, które będą przydatne w kontekście zbliżającej się Nocnej Masakry. :)
To już za dwa dni!

Mnie jednak bardziej cieszy fakt, że jutro przyjedzie do mnie mój Aniołek. :D

Kokpit ;) © Mlynarz


Grunt to dobre oświetlenie :) © Mlynarz


Trek w całej okazałości © Mlynarz


Świąteczny Trek między choinkami © Mlynarz


Zima, noc, las - pięknie! © Mlynarz


Pułapka w postaci kałuży przykrytej lodem i śniegiem © Mlynarz


Przez noc spadło trochę śnegu - sceneria w lesie... marzenie! © Mlynarz


Ktoś tu chyba sobie biegał, może jakaś sarenka?! ;) © Mlynarz


Po skrzypiącym pod kołami śniegiem jeździ się rewelacyjnie! © Mlynarz


Już w Jasieniu - wjazd tunelem obok stacji kolejowej © Mlynarz

MROŹNY WIECZÓR W LESIE

Środa, 16 grudnia 2009 · Komentarze(19)
Wieczorem, gdy zrobiło się już całkiem ciemno, wybrałem się do pobliskiego lasu.
Chciałem przetestować ubiór i oświetlenie, bo już w sobotę przyjdzie mi zmierzyć się z trasą Nocnej Masakry, w której wezmę udział razem z moim Kochanym Aniołkiem.
Zapowiada się niezła zabawa. :)

Jestem bardzo zadowolony, bo ubrałem się porządnie i w ogóle nie odczuwałem zimna panującego na dworze (a było minus 5 stopni). Było mi ciepło nawet w stopy, a także twarz. Na Nocną Masakrę przygotuję jeszcze małe dodatki.
Co do oświetlenia, to nie dysponuję jakimś specjalnym sprzętem ale wymyśliłem pewien sposób na to, by podczas Masakry widzieć co się dzieje wokół mnie. Dziś jedynie bawiłem się z dwoma diodówkami i czołówką (do tego działało to na słabych bateriach) i jechało mi się całkiem nieźle. Miałem dość dobrą widoczność. W lesie przy 16 km/h poruszałem się raczej bezstresowo. Jutro jednak wykonam kolejne testy i liczę na to, że będę śmigał spokojnie 20 km/h omijając wszystkie przeszkody.

Mróz sprawia, że jazda w lesie nabiera całkowicie innego wymiaru. Zamarznięte kałuże stanowią niezłe pułapki, bo często załamuje się na nich lód. Również trzeba bardzo uważać na zmrożone koleiny, bo jazda w nich na rowerze nie należy do najłatwiejszych. Wpadnięcie w taką rozoraną przez koła i zamrożoną na kamień szczelinę w drodze powoduje, że przy większych prędkościach praktycznie zawsze trzeba ratować się przed upadkiem. Nie wspominam już nawet, jak trudna jest zmiana toru jazdy, gdy natrafi się na takie koleiny.

Dlatego wiem, że na Nocnej Masakrze dobrej zabawy nie zabraknie. :D
A prognozy mówią, że noc podczas zawodów będzie bardzo mroźna, ma być minus 11 stopni. :D
Będzie się działo! :)

Trek na oblodzonej leśnej drodze © Mlynarz


W ciemności, w środku lasu... było bardzo fajnie :) © Mlynarz


Nawet nieźle widziałem co się dzieje dookoła, będzie trzeba jednak wzmocnić oświetlenie, by było jeszcze lepsze © Mlynarz


Tak ubrany nie odczuwałem w ogóle mrozu © Mlynarz

PKP I TREK - DEBIUT

Wtorek, 15 grudnia 2009 · Komentarze(14)
Dziś wybrałem się do Jasienia. Wszak ma Kochana Pajla (znaczy się siostrzyczka) ma tego dnia urodziny. :)
Wybrałem się co prawda z Trekiem ale… 90% trasy pokonałem PKP. To nie te czasy, kiedy pokonywało się dystanse po 200 km – starzeję się. ;)

Trasa na Treku to droga z wrocławskiego mieszkanka na Dworzec Główny, a następnie po wysiadce w Żarach pognałem do Jasienia.
Z Żar do rodzinnego domu jechałem w kompletnych ciemnościach, rozświetlanych jedynie przez lampkę mojego roweru i reflektory przejeżdżających od czasu do czasu aut. Lubię nocną jazdę.
Na rogatkach Jasienia spotkałem Adriana, który wyjechał mi naprzeciw. Oj, dawno się nie widzieliśmy, teraz będzie okazja to nadrobić.

Sama podróż PKP minęła bezproblemowo. Miałem jedną przesiadkę w Węglińcu.
Choć poruszałem się pociągiem osobowym to dotarłem do Żar w całkiem niezłym czasie. Co najważniejsze nie było tłoku w wagonie i Trek mógł sobie spokojnie podróżować. Była to jego pierwsza styczność z naszym „przyjaznym rowerzystom” PKP. Debiut przeszedł pomyślnie – miał farta. ;)

Jak to dobrze pobyć w domu.
Najbardziej jestem zadowolony z tego, że niespodzianka jaką zrobiłem siostrze zaskoczyła ją i ucieszyła. :)
Fajnie.

TREK w pociągu - wagon bagażowy © Mlynarz