Dwusetka jest dedykowana
Asiczulkowi. :)
Już dziesiąty raz w tym roku pokonałem dystans większy niż 200 km.
W sumie mam już na swoim koncie trzynaście takich dystansów.
Równocześnie dziś po raz... 99-ty pokonałem dystans ponad 100 km, a więc następnym razem będzie jubileusz. :)
Żeby było śmieszniej... dzisiejsza dwusetka była dwusetną wycieczkę tego roku...
Jest to dwusetka, której przejechanie sprawiło mi największą trudność ze wszystkich dotychczasowych dystansów powyżej 200 km.
Kosztowała mnie sporo energii, momentami zadawała ból, był moment, w którym z jej przejeżdżania zrezygnowałem, wymagała strasznie dużo uporu.
Ale wszystko skończyło się tak, że na ustach pozostał uśmiech radości i satysfakcja z przezwyciężenia własnych słabości i nieugięcia się przed bezlitosną tego dnia pogodą...
Wszystko się zaczęło wczesnym rankiem.
Plan na dziś był taki, by przejechać 200 km i... odwiedzić Anetkę i Darka wraz z chłopcami na zabrzańskiej Helence. :)
Tak by zrobić im świąteczną niespodziankę.
Prognozę pogody miałem całkiem niezłą, bo wiatr w plecy 15-25 km/h na całej długości, bez opadów i temperatura 1-3 stopnie na plusie...
Wszystko się sprawdziło oprócz jednego. Od rana padał deszcz. :(
Mimo to zdecydowałem się jechać z nadzieją, że za kilkanaście kilometrów ustąpi.
Niestety nie ustąpił.
Po 20 kilometrach, stopy wpakowane w SPD drętwiały z zimna, bo były całe mokre. :/
SPD to niestety nie jest dobre obuwie na zimę, dziś się o tym dobitnie przekonałem.
Być może ochraniacze coś dają w takich warunkach pogodowych ale jeszcze ich nie posiadam.
W każdym razie po przejechaniu 40 kilometrów i dojechaniu do Brzegu (prawie cały czas jechałem 94-ką) nie wytrzymałem i stwierdziłem, że to nie ma sensu.
Deszcz nie przestawał padać, stopy mi zamarzały...
Wiedziałem, że prędzej czy później to mnie dobije, a im dalej będę oddalony od Wrocławia tym gorzej może się to dla mnie skończyć...
Odwrót...
I 40 kilometrów do Wrocławia, cały czas pod wiatr, w padającym deszczu, z zamarzającymi nogami. Koszmar!
Tak bardzo jeszcze nigdy nie zmarzłem w nogi.
W pewnym momencie zatrzymałem się i zmieniłem mokre skarpetki na suche, dodatkowo zrobiłem sobie „windstoper” z woreczków foliowych. (pomogło tylko przez jakieś 15 km) :)
Także zmieniłem przesiąknięte od deszczu rękawiczki na suche. Dobrze, że kiedyś nauczyłem się od
Cześka wozić zapasową parę rękawic w takich ciężkich warunkach pogodowych. W tym miejscu serdecznie Cię Cześku pozdrawiam! :)
Jakoś przemęczyłem ten powrót ale dojechałem z wielkim bólem – ledwo się wypiąłem z SPD...
Na mieszkaniu zrzuciłem z siebie wszystkie mokre ciuchy, z wielką ulgą pozbyłem się mokrych skarpet i butów. Zacząłem się ogrzewać.
Wypiłem kilka ciepłych herbat i zaaplikowałem sobie potężną dawkę witaminy C – byle się nie pochorować.
No cóż... miało być 200 km, a licznik stanął na 78 km...
Leżałem sobie zmasakrowany i dochodziłem do siebie.
Na dziś koniec jazdy – tak myślałem.
Zdrzemnąłem się na półtorej godzinki.
Gdy już odpocząłem było późno, bo godzinka 16:00.
Naszła mnie chęć by jednak zmierzyć się jeszcze tego dnia z tym dystansem. :)
Część ciuchów mi wyschła na kaloryferze, dobieram też inne.
Ciągle pada więc zakładam w „Diamondzie” błotniki, które wypożyczył mi
Krzychu za puszkę Piasta. :D
Zamiast SPD zakładam swoje stare, poczciwe adidasy, które już wiele ze mną przeszły. :)
Zamiast shimanowskich spodni wkładam kochane dżinsy, a pod to dresik.
Ruszam w miasto – jest ciemno, wciąż pada więc decyduję się zrobić resztę dystansu kręcąc po samym Wrocławiu.
Czeka mnie jeszcze 122 km...
Na początek uderzam na plac JPII po buziaczka od Asiczki. ;)
Odprowadzam ją do Rynku.
Jedni idą na piwo... drudzy ruszają w miasto na „Diamentowym”.
Bardzo ciężko się jeździ, strasznie przeszkadza wiatr, co chwilę trzeba stać na światłach, ruch jest spory, a kierowcy w trudnych warunkach pogodowych zachowują się co najmniej dziwnie.
Gdy mam już na liczniku niecałe 130 km spotykam się ponownie z Asiczką i jej koleżankami w Rynku.
Bardzo miła i przyjemna przerwa od kręcenia podczas, której wcinam także pyszną tortillę.
Niestety po jakimś czasie trzeba się rozstać i kręcić dalej.
Najważniejsza informacja jest taka, że wreszcie przestało padać!
Po 130 kilometrach... tak długo musiałem na to czekać. :)
Cieszy też bardzo fakt, że młynarzowy zestaw ciuchów na rower sprawia, że ciągle jest mi ciepło. Nic tylko pedałować – szkoda, że sił brakuje. :)
I tak sobie spacerowałem do późnych godzin nocnych na rowerku po Wrocławiu.
Odwiedziłem „Glinianki”, Grabiszynek, Kozanów, Most Milenijny (i masę innych mostów :) ), Marino, Koronę, Rynek, Halę Stulecia, Gaj, Plac Grunwaldzki, Ostrów Tumski – większość z tych miejsc po kilka razy. :)
W pewnym momencie licznik wybił 185 km, w tym też momencie byłem... 15 km od mieszkanka, więc stało się jasne, że tylko cudem mógłbym nie przejechać tych 200 km na które dziś się mocno nastawiłem. :)
Ten 185 kilometr miał miejsce przy
„drogowskazie” na Moście Milenijnym... :D
Wracamy, 186 km, 187 km, 188 km... 199 km... i jest – 200 km! :)
Było bardzo ciężko!
Ale jak zawsze... było warto!
I mimo wszystko – pięknie było. :)
DIAMENTOWY – GOTÓW DO PODRÓŻY :)TRZEBA WYBRAĆ – WRACAMY...ULICA LEGNICKAMOJA RZEŹBA NA PLACU JPII ;)TAK PRZYSTROILI TAMTEJSZĄ FONTANNĘ :)WIDOK Z MOSTU POMORSKIEGO NA MOST UNIWERSYTECKITAKIEGO ŻARŁOKA SPOTKALIŚMY Z JAHOO KOŁO PIZZA HUT W RYNKU :)MOST TUMSKI – ZNANY JAKO MOST „ZAKOCHANYCH” :)OSTRÓW TUMSKI