BORNHOLM 2008 - Dzień 9.
Poprzedni dzień
Dzień ostatni naszego wyjazdu.
Budzę się koło szóstej rano. Na szczęście nie pada ale jest zimno. Budzę Matyska.
Nie chce nam się jechać ale trzeba. Szybkie hasło: wstajemy! I już po spaniu.
Jemy jakieś marne śniadanko składające się z kabanosów i resztek chleba.
Mój bidon świeci pustkami... :/
No cóż, za dwie godziny powinni otwierać sklepy, wtedy się napiję.
Teraz ruszamy, bo nie ma czasu na leniuchowanie...
Na początku mylimy kierunek i niepotrzebnie robimy 5 km – niezły start!
W końcu jedziemy już dobrą drogą do Locknitz. Jest zimno, kurtka mokra od wczorajszego deszczu, niska temperatura i wiatr robią swoje – cały się trzęsę.
Marzę o spotkaniu jakiegoś marketu, by kupić sobie rogaliczki „7 days” z nadzieniem czekoladowym... kupić coś do picia... zjeść i odzyskać siły!
Niestety nic takiego się nie dzieje, a na liczniku przybywa kilometrów... 30 km, 40, 50 i nic... :/
Padam. W końcu w jakiejś miejscowości udaje mi się kupić wodę mineralną i Fantę – już jest lepiej ale wciąż jestem głodny...
Matys daje radę o wiele lepiej ode mnie – jest mocny.
W mojej głowie pojawia się zwątpienie. Zaczynam myśleć, w której miejscowości wjechać do Polski i wrócić pociągiem do domu.
Zaczynam mieć wątpliwości, czy ten powrót na rowerach w ogóle ma sens?!
Przecież co chwilę pada przelotny deszcz, przecież jedziemy pod silny wiatr, który na otwartej przestrzeni spowalnia mnie często do 15 km/h, przecież jest zimno i co najważniejsze... 300 kilometrów!
Czy to możliwe w taką pogodę?!
Z sakwami...
Po tylu kilometrach w poprzednich dniach i niezbyt dobrej nocy spędzonej na ławce w wiejskiej altance?!
Nie wiem...
A im mocniej wiało tym bardziej miałem dość. Zakładam długie spodnie, bo robi się coraz zimniej i mokro. :/
Ludzie jadący z naprzeciwka nas pozdrawiają. Zazdroszczę im, bo jadą z silnym wiatrem w plecy, a my się męczymy, zwłaszcza ja.
W pewnym momencie dzielę się z Matysem swymi wątpliwościami. On chce za wszelką cenę wrócić. Skoro tak to ja też muszę, nie zniosę myśli, że przeze mnie wrócimy pociągiem, a już na pewno nie dopuszczę do sytuacji, gdzie mielibyśmy wracać osobno.
Niestety w tym momencie pojawiły się nerwy. Niepotrzebnie.
Pierwszy raz na wyjeździe mamy „ciche kilometry”. Chyba przez 40 kilometrów jedziemy nie rozmawiając, a pogoda robi z nami co chce...
W końcu, gdy na licznikach jest już prawie 120 km zatrzymujemy się na jedzenie.
Siedzimy na ławce.
Myślę sobie: „Piotrek, przecież to twój przyjaciel, są nerwy, jest ciężko, bądź twardy, ludzie w takich sytuacjach różnie reagują, mówią różne głupie rzeczy, odpuść, po prostu jedź...”
Chyba pomogło. Powoli wszystko wraca do normy.
Po tym posiłku podążamy dalej przed siebie. Kilometrów przybywa ale ciągle jesteśmy strasznie daleko od domu...
Czasami zatrzymujemy się, by 5 minutek poleżeć na wale przeciwpowodziowym i dać sobie odpocząć.
Wiemy jednak, że najbardziej potrzebujemy porządnego posiłku, by uzupełnić braki energii.
Mamy już dość batoników musli. :D
Gdy dotarliśmy do Kustrin-Kietz byliśmy na wysokości polskiego Kostrzyna. Długo nie myślimy i przejeżdżamy przez granicę, by w barze zjeść porządny obiad.
Miła pani serwuje nam super posiłki. Schaboszczak, frytki, suróweczki... To nam bardzo pomaga.
Wracamy na niemiecką stronę i dalej jedziemy ścieżką rowerową w stronę Frankfurtu nad Odrą.
Ten odcinek bardzo nam się dłuży ale wreszcie docieramy do tego miasta. Jest tam troszkę podjazdów do pokonania, które zaczynają dawać się Matyskowi we znaki. Ja na tym etapie czuję się o niebo lepiej niż jeszcze 50 kilometrów wcześniej.
Ku naszej radości znajdujemy otwarty market.
Wreszcie! Wreszcie kupiłem sobie te pieprzone rogaliki z nadzieniem czekoladowym, o których marzyłem przez ostatnie 220 kilometry! :D
Kupujemy jeszcze picie. Chwilka na odpoczynek i postanawiamy, że nie będziemy jechać dalej niemiecką stroną do Gubena, gdzie mieliśmy przekraczać granicę. Zamiast tego wjeżdżamy do Polski już w tym miejscu i tak znajdujemy się w Słubicach.
Drogę stąd znam doskonale i wiedziałem, że zostało nam równo 90 kilometrów. Jest jednak późno, bo po dziesiątej i robi się ciemno. Wiemy już, że wrócimy do domów koło drugiej, może trzeciej w nocy.
Mimo to postanawiamy jechać dalej rowerami, a trzeba napisać, że tego dnia dziesiątki razy byliśmy kuszeni przez naszych rodziców tym, że przyjadą po nas autem...
Ok. Na stacji JET szybka kiełbaska i trzeba brać się do roboty. Pedałujemy.
Po jakichś 15 kilometrach i kilku podjazdach Matys prosi o chwilkę odpoczynku. Analizuje sytuację i stwierdza, że jednak wróci autem. Szkoda mi go, bo przez cały dystans czuł się świetnie, a od kilkunastu kilometrów borykał się z kryzysem.
Matys dzwoni po ojca. Zastanawiam się co robić ale szybko decyduję się, że już w tym momencie nie odpuszczę i wrócę na rowerze do Jasienia.
Leżymy sobie, gdzieś w przydrożnym rowie, dyskutujemy o naszym wyjeździe, jest fajnie. Wiemy, że za chwilę nie będziemy już jechać razem, że wspólna przygoda dobiegnie końca.
Strasznie jesteśmy zadowoleni z tego wyjazdu. Mamy świadomość tego, że wspólnie spełniliśmy jedno ze swych marzeń!
Matysek mimo zmęczenia pomaga mi jeszcze trochę na trasie.
W końcu na 265 kilometrze spotykamy jego ojca. Pakujemy jego rower do auta. Dyskutujemy i nadchodzi czas na rozstanie. Ja wrzucam do ich auta sakwy i dalej jadę bez nich (co za ulga :D) a Matysek jedzie do domu, by się wyspać przed kolejnym dniem, bo w południe ma się stawić w pracy.
Samemu jedzie się całkiem inaczej. Przede wszystkim ciężkie są odcinki leśne, gdzie jest bardzo ciemno i co chwilę dochodzą do mnie jakieś szelesty i inne hałasy z lasu, a wyobraźnia działa...
Jadę przed siebie i mam jedną myśl w głowie... UDA SIĘ! :D
Dojeżdżam do Krosna Odrzańskiego – stąd już tylko 45 km do domu.
Potem Dychów, Bobrowice i dystans dzielący mnie od domu wciąż topnieje.
Gdy wybija na liczniku 300 kilometrów na moich ustach pojawia się uśmiech. Jestem szczęśliwy tak bardzo, że wydaje mi się, iż nie czuję zmęczenia! (szok!).
Przemierzam już oświetlone Lubsko i Budziechów... wpadam do Jasienia!
Jestem w swoim rodzinnym miasteczku!
Jestem w domu!
Jestem!!! :D
TRASA:
D/ Plöwen -> Locknitz -> Sonnenberg -> Krackow -> Wollin -> Penkun -> Schonfeld -> Gartz -> Friedrichsthal -> Gatow -> Schwedt -> Stolpe -> Lunow -> Hohensaaten -> Hohenwutzen -> Gross Neundorf -> Kienitz -> Genschmar -> Kustrin-Kietz -> PL/Kostrzyn -> D/Kustrin-Kietz -> Lebus -> Frankfurt (Oder) -> PL/Słubice -> Urad -> Cybinka -> Drzeniów -> Gęstowice -> Korczyców -> Radomicko -> Osiecznica -> Marcinowice -> Krosno Odrzańskie -> Dychów -> Bobrowice -> Strużka -> Gozdno -> Górzyn -> Lubsko -> Budziechów -> JASIEŃ :D
”NASZA” ALTANKA – CIĘŻKI PORANEK
ZIMNO, MOKRO, WIETRZNIE... SETKI MYŚLI W GŁOWIE
CIĄGLE WZDŁUŻ GRANICY...
CIĄGLE DO PRZODU!
Pozostałe dni wyprawy:
1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>PODSUMOWANIE CAŁEGO WYJAZDU>>>>>>>>>>>>>>>>>>
Razem z Matysem pokonaliśmy 1185 kilometrów w ciągu 9 dni.
Na samym Bornholmie spędziliśmy 3 dni.
Poruszaliśmy się po terenie 4 państwa (Polska, Dania, Niemcy, Szwecja).
Podróżowaliśmy też pociągami... (Żary->Świnoujście, Kopenhaga->Malmo)
Również statkiem... (Kołobrzeg->Nexo)
A także promami (Ronne->Koge, Trelleborg->Sassnitz i w Świnoujściu)
Niektórzy coś tam próbowali śmigać motorówką... :D
i nawet traktorem... ;P
o pojazdach wojskowych nie wspominam. ;)
Generalnie... BYŁO PIĘKNIE!
Za ten wyjazd dziękuje serdecznie Matyskowi! Mojemu Przyjacielowi!
Przez te kilka dnia zobaczyliśmy kawałek świata. Odwiedziliśmy dziesiątki cudownych miejsc, z których najbardziej utkwi nam w pamięci Jons Kapel.
Spotkaliśmy na swojej drodze dużo przyjaznych ludzi – w każdym kraju.
Dla mnie ten wyjazd był bardzo ważny. Odpocząłem. Zrealizowałem jedno z marzeń.
Ten wyjazd pomógł mi też zrozumieć jedną rzecz nad którą długo się głowiłem. :)
Bornholm 2008 – ta wyprawa dała mi dużo!
Te 9 dni było genialne! Cudowne. Wspaniałe!
To była wolność!
I tego obrazu nie zamaże już nic. :)
Pamiętajcie! :D
Bierzcie z życia to co jest najlepsze...